Obejrzałem amerykańskiego produkcyjniaka

Film jest najważniejszą ze sztuk” – W.I. Lenin

Jak już kiedyś pisałem mamy opracowane kryteria Akademii Filmowej opisujące jakie (procentowo) mają być spełnione kryteria, by film mógł zostać dopuszczony do konkursu. Pełno tam rasistowskich i genderowych parytetów, nawet dotyczących składu załogi pracującej przy filmie. Wieszczyłem, że zobaczymy produkcyjniaki, filmy z tezą, przewidywalne i nudne. Tak nudne, że Hollywood upadnie.

W święta trafiłem, rzecz jasna na Netflixie, na klasycznego reprezentanta tego „nowego kina”. I musze powiedzieć, że jest się o co martwić. Jak tak pójdzie to dwa sezony takich produkcji i tematy się wyczerpią, problemy spowszednieją, zaś amerykańskie kino upadnie. A że na takie cuda zanosi się wszędzie to nie będzie gdzie pójść. Zostaną filmy krajów niszowych – Iran, Korea, zobaczymy czy nie skończy się na… Łodzi.

Ale do rzeczy, czyli o czym jest film „Bal” bo to o nim będzie mowa. Otóż w miasteczku Edgewater w stanie Indiana (tak na polskie proporcje to jakieś zadupie w Polsce B) mamy kryzys: jedna z uczennic chce na bal maturalny przyjść ze swoją… dziewczyną. (Wyjaśniam – bal maturalny w USA to coś dziesięć razy ważniejszego niż nasze studniówki. Szczególnie jeśli chodzi o rytuał doboru. To tu się okazuje kto jest najbardziej atrakcyjny, ile dostał zaproszeń i jak resztówki niezaproszonych brzydali dobierają się taktycznie w pary.). Dla tradycyjnej formuły, a tym bardziej w takiej Indianie, to obraza boska. Nasza bohaterka – Emma Nolan – nie dokonała jeszcze comming outu z kim chce przyjść, wiadomo, że to ma być dziewczyna.

Pojawia się przewodnicząca komitety rodzicielskiego, która wbrew dyrektorowi szkoły robi z tego aferę i z pomocą przerażonych bigockich rodziców blokuje możliwość uczestniczenia Emmy w balu. I tu trzeba przenieść się do Nowego Jorku. Tam, grupa artystów, którym nie wyszła boradway’owska premiera (m.in. Meryl Streep i Nicol Kidman) zmawia się, że muszą się odkuć PR-owsko i złapać jakiś temat, na który, znów wrócą do łask publiczności, a zwłaszcza mediów. Kidman na twitterze znajduje wpisy o tragedii Emmy na zadupiu i decydują się, że ją wesprą, zaś ciemnogrodowi pokażą. I jadą do Indiany. Są w tym momencie kompletnie cyniczni, Emma jest dla nich istotna tylko jako narzędzie do osiągnięcia celu – powrotu na deski Boradway’u.

Tam robią ostry wjazd, rozpętuje się zadyma i zakaz uczestnictwa Emmy zostaje odwołany. Tu okazuje się, że tajemniczą dziewczyną naszej bohaterki jest… córka przewodniczącej komitetu rodzicielskiego. Tak, tak – tej która tak sekuje naszą Emmę. Ale mama jeszcze o tym nie wie, więc publiczność czeka w suspensie co to będzie. Ale normiki (tak, mamy kategorię opisu heteroseksualnej większości, nowa nazwa – do zapamiętania) się zmawiają i odbywają bal w innej lokalizacji, o czym Emma nie wie i przychodzi do pustej sali gimnastycznej swojego liceum. Jej partnerka poszła na bal normików i mamy podwójny kryzys. Emma zrywa z dziewczyną.

Nasi nowojorscy artyści orientują się, że raczej zaszkodzili. Emma mówi, że nie chce żadnej pomocy, choć rzutem na taśmę broadway’owcy organizują jej media, by mogła pokazać swój ból. W końcu Emma wymyśla swój scenariusz. Nagrywa i puszcza na Youtubie łzawą piosenkę o tolerancji, na którą reagują szeroko „nienormiki” i deklarują chęć uczestnictwa w osobnym balu, który za pieniądze nawróconych artystów chce zorganizować Emma.

Wszystko się kończy wesołym oberkiem, to znaczy bal się odbywa, przychodzi gros „nienormików”, ale też i przewodnicząca komitetu rodzicielskiego, przy której jej córka dokonuje comming outu swej miłości do Emmy. Jak zwykle, w podobie do mickiewiczowskiego „kochajmy się”, wszystko się dobrze kończy na balu, do którego dołączają – a jakże, jest okazja to trzeba się zabawić, nawet za cenę hipokryzji – normiki. I mamy święto tolerancji oraz akceptacji. Wszyscy trzymając się za ręce wirują w radosnym kołowrocie rasowogenderowej inkluzywności. Koniec.

No wygląda to topornie, przewidywalnie, ale Amerykanie mają twórcze podejście nawet do produkcyjniaków. Jest parę „momentów”. Po pierwsze – czarny charakter – bigotka przewodnicząca komitetu jest… czarna. Reguły obsadzania bigotów zawsze lokują tu białych, a tu taki chwyt. Niezłe.

Wsparcie artystów słusznej sprawy wygląda na manipulacyjne i budzi u widza niechęć. Ale tu trzeba było pokazać zło, żeby nawrócenie wyglądało jeszcze lepiej. I nielubieni, manipulacyjni aktorzy stają się nagle akceptowalni, od kiedy zobaczyli swą błędną drogę i nawrócili się ze złej drogi.

No ale trzeba odrobić pańszczyznę, parę elementów z przepisu na robienie filmów, jakim jest instrukcja Akademii, musi się znaleźć. Najbardziej topornym jest scena w hipermarkecie, gdzie jeden z nowojorskich artystów spotyka grupę normików i śpiewa im piosenkę o ich własnej hipokryci. Bierze po kolei wszystkie ich wartości, a właściwie biblijne przykazania i rozsmarowuje je pokazując, że ich wyznawcy nie przestrzegają ich w życiu. Klasyka – diabeł się w ornat przebrał i ogonem na mszę dzwoni. Normiki wydają się z biegiem piosenki przekonywać, przesłanie nawracającego i tak ląduje w biblijnym przykazaniu miłości, zaś „nawróceni” byli hipokryci świętują finał zabawnymi koziołkami wywiniętymi w skoku z mallowej fontanny. No cudo. Polecam.

No i mamy ideolo. Kwestia tożsamości płciowej bohaterki jest tu ze starej szkoły. Młodzi nie wiedzą, a ja pamiętam, że mamy dwie szkoły, bo dziś wpierana jest ta nowa. Otóż w czasach homoseksualnych a przedgenderowych tłumaczyło się zapyziałym normikom, że kwestia niebinarnej płciowości to ciężki, genetyczny dar od Boga. Na co dawał osię dowody z nauki. Po prostu się tacy rodzimy i co mamy zrobić? I czemu nas męczycie – to moglibyście być wy, gdyby los/Bóg (niepotrzebne skreślić) inaczej potasował waszą pulę genową.

Bo mamy przecież nową szkołę, to nic, że dokładnie odwrotną niż tych samych którzy mówili, że to geny a dziś mówią, że to wybór kulturowy. (Czyżby… hipokryci?). No bo dzisiaj to żadne przeznaczenie, to decyzja, w dodatku płynna i zmienna, którą podejmuje każdy człowiek przy samoidentyfikacji. Na co można znaleźć – jak widać odwrotne do poprzedniej wersji – dowody rzecz jasna naukowe.

Film jest adaptacją broadway’owskiego musicalu „Bal” z 2016 roku. Oglądając go przypomniał mi się musical „Rent”, który widziałem jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w Nowym Jorku. Rent zdobył wtedy (głównie w 1996 roku) wiele nagród i (bo?) był jednym z pierwszych artystycznych comming outów środowiska niebinarnego, głównie w kontekście nieuleczalnej wtedy choroby AIDS. Wtedy wydźwięk był taki: zobaczcie nas, umieramy, co prawda zawiniliśmy swoim życiem bohemy, ale to pokarało nas nadmiarowo. Artysta trzymający na rękach umierającego na HIV przyjaciela, stojący na scenie na wprost widowni był oskarżeniem rzuconym światu. Za co?

Minęło jednak wiele lat, czyli ze dwadzieścia pare i jesteśmy widać, że gdzieś indziej, Szybko poszło. Dziś gender się nie skarży, dziś gender grozi, bo wymaga: jak się nie oddasz naszej inkluzywności to jesteś bigot i ciemnogród. I już takie egzemplarze zacofania można znaleźć tylko na jakimś zadupiu, bo przecież „młodzi, wykształceni z większych miast”, to by takich osobników na swoim terenie wywlekli na widłach do piekła. Normiki są w mniejszości i mają się słuchać.

Myślę, że teraz już tak będzie ze stałą dostawą produkcji amerykańskiego przemysłu filmowego. Czarnoskóre żony Henrykla VI, śniadzi dworacy (i kozacy!) na dworze Katarzyny Wielkiej na moskiewskim dworze – tak to będzie wyglądało, bo tak już wygląda. Kto zagra… Mandingo, niewolnika porwanego z Afryki do USA? Indianin, a może właśnie… biały? Będą pokraczne produkcyjniaki, cyrk na kółkach, jak za komuny. Teraz jest pandemia i przemysł filmowy się zahibernował, ale jak to ruszy to zobaczymy wszyscy te cuda. Ale wtedy będzie już za późno na interesujące kino. No bo kto nie chce (jeszcze?) wystartować do Oskara? A instrukcje zakupu biletu na szansę na sukces są wyraźne, w tabelkach. Tyle i tyle procent o tym, tyle i tyle procent z mniejszościami w obsadzie i w ekipie oświetleniowej.

Wróżę jakieś podziemie. I wreszcie będzie można powiedzieć z czystym sercem, że to twórcy niezależni i undergrundowi.

PS. Maryl Streep w roli romansującego podlotka jest już nie do podźwignięcia. Myślę, że jej kredyt w takiej obsadzie skończył się już na „Mama mia!”

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.