Moja pierwsza Wigilia w Ameryce

Był rok 1977 i przed sobą nadchodzące wielkimi krokami święta Bożego Narodzenia w Ameryce.
W Polsce został moj ukochany synek, moja ukochana babcia, dziadek i wszystko, co kochałam i w czym i z kim wzrastałam przez całe moje życie. To tam został zapach świąt, zapach babki pieczonej przez moją babcię, zapach świeżej choinki, w uszach miałam jeszcze nutki polskich kolęd. To tam został mój synek, za którym teskniłam od świtu do nocy i od nocy do świtu. Dzwonienie do Polski w tym czasie było strasznie drogie i czekało się na połączenie czasami tydzień. Usłyszenie głosu bliskich było wielkim rarytasem.

Natomiast tutaj wszystko wokół się cieszyło, w sklepach rozbrzmiewały kolędy, na ulicach stały urbane w światełka choinki i pięknie przystrojone domy. Ludzie biegali od sklepu do sklepu i kupowali bliskim prezenty, a w moim sercu jedna wielka tęsknota i smutek, ja nie mogłam zobaczyć całej tej wielkiej przedświątecznej radości w oczach mojego synka. Nie mogłam zapalić razem lampek na choince i nie mogłam zobaczyć jego radości z otrzymanych prezentów pod choinką.

Byłyśmy tu, w Chicago z moją mamą. Obie teskniłyśmy za wszystkimi i wszystkim. Obie martwiłyśmy się o siebie, o to jak każa z nas zniesie ten dzień, dziń Wigilii. Ten jakże piękny, rodzinny dzień bez najbliższych, dzień bez mojego dziecka. Oczywiście chciałyśmy z mamą jedna drugiej pokazać, ż to nic takiego, że ten dzień jakoś spędzimy wesolo, ze znajomymi i że w sercu wcale nie ma rany.

No wiec mama wybrała się do znajomych i ja też. Ładnie się ubrałyśmy i wyszłyśmy. Ja poszłam do sklepu, kupiłam słoik śledzi i wróciłam do domu. Postawiłam śledzie na stole i dwa talerzyki. Jeden był dla mojego kochanego synka i wszystkich moich bliskich, dla wszystkich, z któymi teraz chciałabym bardzo być. Usiadłam przy stole i płakałam, płakałam, płakałam… Czy tęknota może rozerwać serce?

Okazalo się, że nie. Kiedy już wydało mi się, że zaraz będzie koniec świata, że to może zły sen i zaraz się obudzę, że coś musi się stać, bo w przeciwnym razie chyba umrę, usłyszałam zgrzyt zamka w drzwiach i w progu stanęła moja ukochana mama. Okazało się, że miałyśmy te same myśli, pokazać sobie wzajemnie, że idziemy gdzieś tam, w lepsze, weselsze miejsce i że nie będziemy w tym dniu same i smutne. Dostawiłyśmy jeszcze jeden talerzyk i czekałyśmy razem na to utęsknione połączenie telefoniczne…

 

Ewa Lechowicz
Grudzień, 2013