Mój Smoleńsk. Moja Polska

Dziś o Smoleńsku. I od razu uprzedzam, że wszyscy plemienni mogą teraz przerwać lekturę, bo nie jestem żadnym z nich i nie będę snuł dywagacji ani o pijanym generale w kokpicie, ani o bombie w centropłacie. Wiem, że to może szokować, ale ja chcę o czymś innym. O tym jak Smoleńsk pokazał mi (nam?) prawdziwą twarz III RP. I jak ten obraz mnie zaszokował, na tyle, że katastrofa i wszystko po niej stało się dla mnie wydarzeniem granicznym i formacyjnym.

W wyborach prezydenckich w 2005 roku głosowałem na… Tuska, ale dlatego, że wcześniej, we wrześniu wybory parlamentarne wygrał PiS. Z moim głosem. Chciałem sprawdzić jak zadziała równoważący układ parlament-prezydent, jednak dane mi to było – niestety, bo widok nie był ciekawy – zobaczyć to po tym jak PO wygrała w 2007 roku a prezydentem wciąż był Lech Kaczyński. Do Smoleńska raczej poddawałem się narracji liberalnej, prezydenta nie bardzo ceniłem i nie znałem jego działań ani dorobku – jak to każdy ze statystycznych pseudoliberałów.

Jednak noszę w sobie wewnętrzny sygnalizator, który mi pika, jak zauważam coś intuicją do tej pory przyćmiewaną kalkami i emocjonalnymi sądami suflowanymi przez media. I zaczął mi tak pikać w okolicy 2009 roku, mam tak zawsze jak widzę media szczujące zbiorowo na jednego człowieka – był nim prezydent Lech Kaczyński. Nie wiem dlaczego ale mam taki imperatyw, że wtedy przyglądam się ofierze i zazwyczaj odkrywam prawdy inne niż zbiorowy przekaz. Tak było i z Lechem Kaczyńskim.

Pamiętam kiedyś jeden z naczelnych redaktorów, z którym pracowałem w Axlu, przyniósł mi bombkę z podpisem prezydenta ze spotkania Pierwszej Pary z dziennikarzami. Mówił, że było drętwo, żurnaliści nie dopisali, choć Para się starała. PiS nie miał dobrej prasy i tak, a co dopiero jego „pozostałość”, właściwie bezradna wobec większości parlamentarnej. Redaktor nie wiedział co zrobić z tą bombką, więc ją wziąłem i gdzieś po latach zadziałem, czego mi moja siostra do dziś nie wybaczyła.

Samolot spada

Jak 10 kwietnia spadł samolot to mocno to przeżyłem. Co prawda zagoniłem się zaraz do roboty w swoich tytułach, bo przyszła lawina nekrologów. Praca trochę mnie leczyła z traumy, bo nie było na nią czasu. Ale czułem, naprawdę, narodowy wymiar momentu, czułem, że to graniczne doświadczenie stwarza ze mnie członka rozmytej dotąd wspólnoty, którą zjednoczyły szok i żałoba. Potem te kadry z tv. Dla mnie był to obraz mojej Ojczyzny – III RP w smoleńskim błocie. Bezradna, wystawiona bezbronnie na wolę obcych. W końcu ten obraz, który przekazał mi kolega stamtąd – do dziś nie wiem czy prawdziwy, ale znaczący: polscy ochroniarze, którzy odnaleźli ciało Prezydenta, zaczęli je pilnować i nie wiedzieli co zrobić, w końcu zostali przegonieni przez Rosjan.

Dla mnie to był formacyjny obraz Polski po 30 latach transformacji, w nagłym fleszu tragedii, nagi, bez upiększeń. Okropny bilans trzydziestolecia. Miałem pretensje wtedy nie do konkretnej siły politycznej, ale do całej klasy, elit III RP, że do tego doszło, a szło we wszystkim od samego początku. Słabe państwo, niepoważane, wewnętrznie skłócone. Miałkie, szare i nijakie. Jak błoto smoleńskie. To chyba wtedy stałem się antysystemowcem, czyli przeciwnikiem systemu, który powstał przy okrągłym stole i wyrodził z siebie taką właśnie Polskę.

Zabijanie mitu

Ale niestety ze zdumieniem zacząłem obserwować stymulowane przez media budzenie narodu z jednoczącej traumy. To było kilka etapów, które znakomicie opisuje film „Smoleńsk”. (Tak wiem, połowa TYCH Polaków uważa go za gniota, choć go nie oglądali. Bo ten film nie jest o tym kto kogo zabił, ale o tym, jak mordowano rodzący się i jednoczący mit Prezydenta, który zginął w drodze na groby oficerów pomordowanych przez Sowietów w 1940 roku). Budzenie zaczęło się jak zwykle od kilku wrzutek, stopniowo budujących napięcie, a właściwie wykopujących rów w poprzek rodzącej się wspólnoty. Zaczęło się od Wawelu – czy Lech zasługuje na to. I rozpoczęto kopanie przepaści od jednego szpadelka. Potem to przycichło, bo zaczęły się przyjazdy trumien, kilometrowe kolejki pod Pałacem, by pożegnać Pierwszą Parę, palenie zniczy.

Ale sączenie niezgody wciąż narastało. Za chwilę zaczęła się jazda z krzyżem pod Pałacem, krwawa Mary ze smażoną kaczką po smoleńsku, wreszcie zlot chamstwa przebranego za „młodych wykształconych z wielkiego miasta” pod krzyżem i skandowanie „jeszcze jeden” i układanie pod kościołem „zimnych Lechów”. Na rodzący się mit w delikatnej tkance społecznej wyszedł pijany esbecki gangsterski zbir i naszczał przed suwerenem na znicze pamięci. Naród się cofnął, podzielił, trochę zwątpił… ale zapamiętał.

Skończyło się króciutkie zawieszenie broni w mediach głównego nurtu. Te przez chwilkę pokazały prawdziwego Prezydenta, okazało się, że jednak wiedział jak trzymać szalik na meczu, że miał czułe i piękne zdjęcia z żoną, a pani Maria to była fajna kobieta. Po pięciu dniach jak zdmuchnął. Pani redaktor Olejnik już nigdy później nie zapłakała, choć uroniła łezkę w trakcie medialnego intermezzo. Pamiętam, jak rozmawiał ze mną wtedy kolega, zagorzały peowiec. Był obrażony, że jak to Wyborcza może publikować takie ciepłe zdjęcia o Kaczyńskim, kiedy od lat pokazywała go jako głupkowatego błazna. I wcale kolega nie był obrażony, że robiono go w wała, ale za to, że narażono go na taki chwilowy przestój w nawalance.

No jak już takie numery zaczęły przechodzić, to zaczęła się już jazda na całego bez trzymanki. Topniejąca grupka chroniących krzyż na Krakowskim była już widomym znakiem upadku. Zaczęła się jazda ze spychaniem tych innych do narożnika głupków co to wierzą w zamach, chcą wojny z Rosją, pojawił się Macierewicz jako przykład odjazdu. Zaczęły się już powszechne kawały o tej tragedii i coraz mniej milczące nad tymi trumnami półuśmieszki rządzących polityków.

Przyczyny katastrofy

Ja dość niedawno jeszcze nie przepadałem za lataniem samolotem. Dlatego często oglądałem filmy na National Geographic z serii „Katastrofy w przestworzach”. Wszystko co miałem do pomyślenia o tej katastrofie w kwestii jej przyczyn pokazał mi kiedyś odcinek o tragedii pod Smoleńskiem. Do tej pory filmy były jednakowe – samolot leciał, spadał, przyjeżdżała komisja, zaczynało się śledztwo, wykrywano przyczynę, a właściwie zawsze splot przyczyn, po czym następowało to dla czego oglądałem te filmy: diagnoza – zawiodło to i to, po czym poprawiono to i tamto. I Jerzy już się mniej bał, bo wiedział, że idzie ku lepszemu i można polatać.

Smoleński odcinek był inny niż pozostałe. Pełno spekulacji, brak pokazania prac komisji (bo której?), brak zwyczajowej współpracy międzynarodowego składu komisji badającej wypadek. Nawet pojawił się polski publicysta (bodaj czy nie Dawid Warszawski), który zaczął (w tej serii to niespotykane) w swoim monologu rozbrajać durnowate plotki politycznych oszołomów o jakimś zamachu. Widać było, że nawet film nie jest w stanie przykryć tego, że wrak badano z tezą i że pomiędzy wersją pijanych pilotów a zamachem wieje wielka dziura niezbadanego technicznie wraku.

Linia podziału

Katastrofa, a właściwie jej polityczno-medialna obsługa spowodowała niezasypywalny rozziew w społeczeństwie dzieląc je na ekstrema. Samolot ku ziemi miał skierować sam Prezydent podpuszczony przez dzwoniącego brata, wszyscy pijani, lot był (nie)przygotowany przez kancelarię Prezydenta, po co się pchał, chciał robić kampanię na grobach oficerów, to ma. Druga ekstrema to wierzący w zamach. Tu już jest sporo wersji, jedne mniej, drugie bardziej logiczne. Słabo udokumentowane.

Trzeba wspomnieć o ważnym źródle tego zamieszania po tej stronie. Niestety poseł Macierewicz, próbuję wierzyć, że z zapalczywej naiwności, przyłożył się do kompletnego zdemolowania szans na zbadanie katastrofy, wytworzenia choćby wokół tego jakiegoś społecznego consensu. Ja go obserwuję od czasu ustawy lustracyjnej i to jest co najmniej drugi taki gruby numer. W obu przypadkach gdybym był kimś, kto chce uwalić nieuniknione, to robiłbym to samo albo wyznaczył go do tych zadań. Gdybym wiedział, że czeka mnie ujawnienie rzeczy mnie kompromitujących (np. lustracja, Smoleńsk) to bym zrobił tak jak zrobiono: zacząłbym sprawę od walenia w bębny, zawłaszczyłbym temat, a potem bym go zaorał. Czyli skompromitował go tak, że każdy kto by do niego wrócił spotkałby się z gestem pukania w czoło.  

Lustrację się zaorało słabą jakością listy, denną komunikacją, którą przejęła Gazeta „ofiar” lustracji. Wreszcie utratą większości, skoro wielu jej członków znalazło się na liście. W przypadku Smoleńska to był wysyp coraz mniej prawdopodobnych scenariuszy katastrofy, beznadziejnie łatwych do obalenia, inflacja tragedii. Nic lepszego niż spowszednienie tematu, wreszcie – doprowadzenie go do obciachu. I teraz jakby nawet wyszedł gościu z filmem, na którym sam siebie nagrał, jak odpala ładunek w lecącej tutce to wszyscy by machnęli ręką. Tak jak machnęli ręką na poważny film pokazujący katastrofę i jej przyczyny w poprzednią, okrągłą rocznicę. Ciekawe co pokażą w tę sobotę? Może film Stankiewiczowej, którego emisje TVP wstrzymała kilka tygodni temu? Co tam jest, że takie halo?

Polityczny rytuał

I Smoleńsk wylądował w bieżącej polityce. Jest przywracany taktycznie już tylko od wielkiego dzwonu. Co będziemy mieli w tym roku? No znowu jak się pojawi Prezes w asyście tłumku swych akolitów to będzie raban, że tu obostrzenia, epidemia, a ten sobie jak w zeszłym roku. W TVN na bank obrazoburczy materiał pt. „gdzie jest wrak?”, jakby nie można było o to pytać przez pięć lat od katastrofy. Ba, mamy umówione dziewuchy pod schodami na placu. I tak to spędzimy tę rocznicę, na taktycznym wycieraniu sobie plemiennych gąb. W Polsce, gdzie nie ma winnych, tylko same parodie ofiar, po obu stronach.

Ale prawdziwe ofiary zginęły wtedy, 10 kwietnia. Najgorzej, że nie zginęły za Polskę, ale przez III RP.  

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.