Galicyjskie Walentynki

Walentynki

 

 

WalentynkiWprawdzie część mieszkańców Krakowa zdawała sobie sprawę, że w Kościele Mariackim złożone są relikwie tego świętego, lecz pokutowała powszechnie opinia, wywodząca się z XVI w., według której św. Walenty był synonimem szatana. Co więcej, urzędnicy austriaccy monarchii habsburskiej uważali dzień 14 lutego za feralny, a samego świętego go za patrona wszystkich epileptyków, gdyż ten świątobliwy biskup miał w swojej pieczy wszystkich dotkniętych „wielką chorobą”.

 

Chociaż z tego wywodu wynika niezbicie, że św. Walenty niewiele miał wspólnego z prawdziwym afektem, to jednak miłość, zarówno ta wielka i prawdziwa, jak i ta przelotna choć żarliwa, zdarzała się równie często jak i dzisiaj, choć skrępowana konwenansami danej epoki. Miała ona wiele wspólnego z „wielką chorobą”, ponieważ z równą łatwością powalała biedaków i bogaczy, czy też zdrowych i silnych. Znalazło to zresztą odzew w przysłowiu: „Święty Walek tych powali, co patronem go nie znali”. Ci, którzy przeżyli namiętność serca, wspominali nieraz po latach w swych pamiętnikach o tym wszechogarniającym jak fala tsunami uczuciu.

 

Za czasów istnienia monarchii austro-węgierskiej w mieście Krakowie rzadko zdarzały się mezalianse, a jeśli już, to były szeroko komentowane. Przeważnie zawierano związki małżeńskie w swoim kręgu. I tak mieszczanin szukał żony pośród kupieckich czy urzędniczych nazwisk, a szlachcic wymagał od przyszłej bogdanki herbowego klejnotu. Czasem biedny jak mysz kościelna szlachcic godził się na związek z majętną mieszczanką, której posag starczył za szanownych przodków. Niekiedy ojciec szlachcic zezwalał, by jego córka wyszła za kawalera bez herbu, za to odpowiednio wykształconego. Przykładem tego było panienka Eleonora Strzemiejanowska, która zabujała się dokumentnie w prawniku Kazimierzu Girtlerze i źle na tym nie wyszła, bo ich związek był powszechnie uznawany za bardzo szczęśliwy.

 

Ten ustanowiony z dawien dawna porządek rzeczy zburzyli dopiero młodopolscy artyści, którzy zaczęli szukać wybranek swego serca pośród hożych dziewuch z podkrakowskich wsi. Jedną z nich poślubił dramaturg i poeta Lucjan Rydel, a ich ślub opisał szczegółowo w „Weselu” Stanisław Wyspiański. Ten ostatni źle wyszedł na zdradzie odwiecznego porządku, gdyż jego żona-chłopka okazała się ksantypą i sekutnicą do kwadratu. Opisane przypadki mezaliansów były jednak nader rzadkie i dotyczyły raczej tylko sfer artystycznych, urzędujących przeważnie przy kieliszku alaszu lub absyntu w przesławnej Jamie Michalika.

 

Zaloty, czyli umizgi dawnych krakusów, choć zgoła niepodobne do dzisiejszych randek, były jednak nad wyraz romantyczne i… nad wyraz kosztowne. Ubiegający się o rękę konkurent przysyłał codziennie przez posłańca lub osobiście przynosił bukiet kwiatów i drobne upominki, którymi zjednywał kobiece serduszko, tak łase na wszelkie błyskotki. Same spotkania odbywały się pod czujnym okiem rezydujących ciotek-przyzwoitek, które zdawały później dokładny raport swym chlebodawcom. Przeważnie ich czujność dawało się uśpić jakimś bibelotem lub brzękiem srebrnej monety, po których to zabiegach „panie do towarzystwa” zapadały jak misie w twardy sen zimowy.

 

Czasami zdarzało się, że narzeczony zmuszony był udać się „do wód” na przedmałżeńską kurację, celem nabrania odpowiedniego wigoru. Z pomocą osobistej pielęgniarki relacjonował w listach dokładnie swoje wojaże i doznania, a szczególnie piękno obcych krajobrazów. Słał je – dla przyzwoitości – na ręce przyszłych teściów, którzy pedantycznie cenzurowali list, wykreślając z niego bardziej wulgarne wyrazy w rodzaju: subretka, kokotka czy kabaret. Widocznie przeciągająca się kuracja wymagała częstych wizyt w paryskich kabaretach, które (jak wspomina Boy- Żeleński) w potocznym pojęciu nobliwych ojców i matron były „jakąś Sodomą i Gomorą, gdzie szampan leje się strugą i gdzie tańczą półnagie bachantki”

Po przyjeździe przyszły żonkoś składał wizytę w domu oficjalnej narzeczonej. Aby uwiecznić swoje gorące uczucie, wpisywał się jej do „sztambucha”. Podobnie uczynił tak bez chwili wahania znany poeta Kazimierz Tetmajer, który na poczekaniu palnął taką fraszkę:

Dobranoc, cudzie kochany,

Obróć się, czym chcesz, do ściany…

 

Miłość dwojga osób znajdowała swe uwieńczenie w ceremonii ślubnej. Ówczesny gród podwawelski miał wiele kościołów, które otaczała fama sprzyjających szczęśliwym zaślubinom. Zachodzi pytanie, czy namaszczone sakramentem małżeństwa pary żyły szczęśliwie. Chyba tak, no może z wyjątkiem krótkotrwałego pożycia pisarza Henryka Sienkiewicza z młodszą o 28 lat Marynuszką Wołodkiewiczówną, czy burzliwego związku malarza Jana Matejki z żoną Teresą. Rozwody w tamtych niemal baśniowych czasach były instytucją zaledwie raczkującą, więc niezadowolenie z pożycia małżeńskiego dyskretnie przemilczano lub cierpiano w ukryciu. Na pocieszenie zostawało wychowywanie dzieci, smażenie konfitur, gra w wista, czytywanie „Czasu”, plotkowanie w salonikach (panie-żony) czy politykowanie w licznych knajpkach i kawiarenkach przy małej czarnej z rumem (panowie-mężowie).

 

walenty

 

Kraków galicyjski był w tych czasach sennym i mrocznym niewielkim miastem, gdzie ciszę nocną z rzadka przerywał zgrzyt konnego tramwaju, kwik dorożkarskiej kobyły, czy nader rzadki klakson automobilu, pradziada dzisiejszego samochodu. W takich to sprzyjających warunkach kwitła miłość „z rozsądku”, wieńczona dziecioróbstwem, czyli „porubstwem”, wylansowanym przez Stanisława Przybyszewskiego, a ośmieszonego przez Boya-Żeleńskiego w Jamie Michalikowej. W wyniku tego „dusz czystych obcowania” krzywa przyrostu naturalnego w tych czasach pięła się górę… oj, pięła!

 

Kto z poddanych cesarskich mógł wówczas przypuszczać, że wkrótce jakiś amerykański producent kartek świątecznych, stojąc na skraju bankructwa, wyciągnie z lamusa na światło dzienne niejakiego św. Walentego i umieści na swoich pocztówkach z życzeniami do ukochanych osób. Wkrótce fala Walentynek zalała nie tylko Amerykę, lecz opanowała i rynek europejski i dalej ma tendencję rozwojową. Tak więc Dzień Zakochanych stał się nie tylko świętem miłości partnerskiej, małżeńskiej i rodzicielskiej, ale przede wszystkim świętem handlu i dźwignią biznesu. Ciągną z niego zyski rzesze handlowców, poczynając od cukierników, a kończąc na pocztowcach i masmediach. Nie bez kozery powstało przysłowie, że „na św. Walenty uciekają z domu centy”. Wszyscy robią bokami przez cały rok, aby poprzez wyznanie swojej miłości uczcić godnie ten jeden… jedyny dzień w roku, bo na więcej… nie ma czasu. I pomyśleć, że nasi dziadowie bez protekcji św. Walentego miłowali się na potęgę przez cały okrąglutki rok.

 

Dawne bilety wizytowe, karneciki balowe czy dziewicze sztambuchy zastąpiła kartka z życzeniami. Przed chwilą i ja dostałem takową, wzruszającą do łez i będącą objawem czyjegoś niekłamanego uczucia:

 

Nie jem śniadania – bo myślę o Tobie.

Nie jem obiadu – bo myślę o Tobie.

Nie jem kolacji – bo myślę o Tobie.

Nie śpię w nocy – bo chce mi się jeść!!!