Emigracja w poezji Adama Lizakowskiego

poezja

poezja

Twórca należy do przedstawicieli środowiska nowej emigracji z lat 80., zwanego „solidarnościowym”. Decyzja o opuszczeniu kraju narastała w nim pod wpływem wydarzeń rozgrywających się w Polsce schyłku PRL-u. Zmęczony beznadzieją egzystencji wyjechał z Pieszyc – małego dolnośląskiego miasteczka położonego u podnóża Gór Sowich –
w 1981 roku jako młody, 25-letni człowiek, wykorzystując nadarzającą się okazję otrzymania paszportu.
   
Emigracja była dla niego czymś oczywistym i naturalnym, stwarzała możliwość nowego życiowego startu. Kusił go mit Ameryki podsycany utrwalonymi w wyobrażeniach stereotypami łączącymi fakt emigrowania
z sukcesem ekonomicznym (fala wyjazdów z Polski w latach osiemdziesiątych rosła ożywiana takimi właśnie mitami, ponaglana rosnącą biedą i nasilającym się uciskiem politycznym w kraju rządzonym przez komunistów). Ufny w możliwość odmiany swojej egzystencji wyruszył w życiową podróż w poszukiwaniu dostatku
i wolności, powielając w ten sposób dzieje tysięcy młodych Polaków. Losy rzuciły go do San Francisco, a następnie do Chicago, gdzie mieszka obecnie.
   
Wyobraźnię poety ukierunkowała emigracja, zarysowała problemy
i tematy, wyznaczyła wartości. Wiele miejsca w twórczości Lizakowskiego zajmuje obserwacja procesu emigracji zarobkowej Polaków – społeczności dramatycznie zawieszonej między poczuciem tożsamości
z niedawno opuszczonym krajem a dążeniem do asymilacji w Ameryce. Poeta mówi o niej w kategorii losu zbiorowego wpisując w swoją poetycką wypowiedź własne doświadczenia.
   
Ameryka to „kraj ludzi młodych, odważnych, naiwnych i tych, co wierzą, że ich / sny się spełnią” (List siedemdziesiaty siódmy, DGS), zaprasza gościnnością barw, odurza bogactwem, zachęca swą atrakcyjnością, syci dusze emigrantów otwartymi perspektywami rozwojowymi, niosąc nadzieję spełnienia nawet najbardziej niedościgłych marzeń:
    
    w Ameryce wszystko ma być o wiele
    prostsze niż w starej ojczyźnie
    trawa zieleńsza, długa droga do sukcesu
    to tutaj tylko pół drogi, talent to tylko
    zachwycić lub dać się podziwiać
                  (Mit Ameryki, CMN1)

Ludzie spragnieni wolności i dobrobytu opuszczają swe ojczyzny, miasteczka, wioski i wyruszają do Ameryki nieświadomi wyzwań
i wymagań czekających na obcej ziemi. Oprócz  wiary we własne możliwości, niewiele mają do zaoferowania. Jadą za Ocean bez znajomości języka, wiedzy o życiu w nowym kraju, zagwarantowanej pracy i padają ofiarą własnej wyobraźni i złudzeń. 
Nowa ziemia, raj  dobrobytu – „wielki dom towarowy / do którego ludzie z całego / świata przyjechali na zakupy” (Zostałem obywatelem cesarstwa USA, ZC) to świat obcy. Wizja dostatniego życia w nowoczesnej cywilizacji USA okazuje się tylko ułudą:
     Wielu nas, bardzo wielu z głuchej prowincji
    szlifuje miejski bruk Chicago,
    Nowego Jorku, San Francisco.
              (List trzydziesty ósmy, LOP)
raj zmienia się w piekło:
    W dusznych norach emigrantów
    ze wszystkich stron świata
    dzieci idą spać, a za chwilę rodzice
    uczyć się będą wymowy i czytania dziwnych słów
    stawką kiedyś było życie lub wolność
    dzisiaj przetrwanie –
    stare problemy bledną z czasem śmieszą –
    nowe o ostrych krawędziach ranią do szpiku łez.
                                     (Piekło, ZC)
    
a amerykańska wolność, do której uciekali z krajów „zza żelaznej kurtyny”, zniewolonych komunistycznym reżimem, staje się nową formą niewoli:
    Uciekli do wolności
    a wpadli w ręce kapitalizmu
    w którym dyktatorem jest życie
    sługą – kapitalista
    niewolnikami – oni
      (Autobus 38 Geary, ZC)
   
Dla nowo przybyłych emigrantów z Polski czy Europy Środkowowschodniej ulice Belmont, Milwaukee i Fullerton w Chicago są tymi miejscami, gdzie krzyżują się ich losy, gdzie poznają reguły nowego życia, gdzie zderzają swoje wyidealizowane wyobrażenia o nowym świecie z rzeczywistością, gdzie uczą się trudnej sztuki przetrwania i zaczynają mozolnie walczyć o swój byt:
    Dopiero tutaj mamy szansę lepiej się poznać,
    zaprzyjaźnić, nauczyć się siebie, szanować się,
    wcześniej nie rozumiałem ich w pełni, nie znałem,
    lecz teraz los sprawił, że w ciągu 12-godzinnego dnia
    pracy, w biedzie, z dziurawymi kieszeniami,
    razem, ramię przy ramieniu oglądamy witryny sklepów,
    nosimy te same jeansy i pożądliwie patrzymy w przyszłość,
    teraz uczymy się życia u tego samego nauczyciela,
    brakuje nam tych samych słów i milkniemy wpół zdania
    w tym samym momencie, a czarny listonosz
    jest tak samo oczekiwany przez nas wszystkich;
                                 (Dzieci tej samej Europy, DGS)
   
Egzystencja na obczyźnie pełna jest zewnętrznych i wewnętrznych napięć. Emigrant trafia na sytuacje i warunki, których nie zna. Piętrzą się przed nim trudności materialne, problemy w dostosowaniu się do zupełnie innego świata, ludzi, krajobrazu, tradycji.
Rodzi się problem obcości na poziomie językowym. Następuje wejście
w nową mentalność, w której niełatwo jest nawiązać dialog, porozumieć się z otoczeniem.
   
W szczególnie trudnej sytuacji znajdują się emigranci polscy, Europejczycy z całym bagażem wielowiekowej tradycji niedostępnej Amerykanom. Stany Zjednoczone to kraj, w którym świadomość historyczna i pamięć przeszłości są nieobecne. Rzeczywistość  reprezentowana przez Polaka nie ma szans na zrozumienie w świecie amerykańskim. Wynika to z różnicy doświadczeń dziejowych, sposobu myślenia i odczuwania własnej roli w przeżywanej historii. Przeciętnego Amerykanina pochłaniają wyłącznie własne sprawy, a znajomość Polski, którą prezentuje przed emigrantem, jest powierzchowna i ułomna:
    Dla nich nie miało sensu to, o czym mówił, 
    jakieś tam niepotrzebne żale,
    fatum ciężące nad jego ojczyzną,
    wygrane bitwy, przegrane wojny.
    Widzieli jak bladł i jaki sprawiają mu ból
    mówiąc:
    – Nic o twoim kraju nie wiemy poza tym,
      że słyniecie w świecie z kiełbasy i pierogów.
(Kiełbasa i pierogi, DGS)
W obliczu takiej ignorancji, niezrozumienia i niemożności podjęcia rozmowy rodzi się zagubienie i odtrącenie.
    
Konsekwencją emigracji jest stan bolesnego rozdwojenia. Ze względu na dramatyczną zmianę otoczenia wychodźca doświadcza kryzysu tożsamości, egzystuje w ciągłym zawieszeniu pomiędzy dwoma światami: tym, który opuścił i nowym, wybranym przez siebie. Prowadzi podwójne życie: „tutaj” i „tam”, „teraz” i „przedtem” – jednocześnie.
   
Obcość i niedostępność środowiska, z którym się zetknął, wyzwala konieczność szukania punktów zaczepienia w przeszłości, w bliskich osobach, zapamiętanych krajobrazach, sytuacjach, obrazach codziennego życia:
    Czasem słyszymy je wewnątrz nas
    są zapomnianymi dziećmi,
    bratem lub siostrą, ostrzeżeniem z nieba,
    wysłannikiem dobra, krzyżem południa,
    zapachem choinki, kolorem czerwonego jabłka,
    wiosną witającą lato chusteczką trawy,
    echem tego, co już się wydarzyło
    lub wydarzy, są echem echa.
                         (Głosy, CMN)

Aktualne miejsce pobytu próbuje dopasować do własnych wyobrażeń, systemu wartości,  jednakże obrazy, które nosi w sobie, nie pasują do otaczającej rzeczywistości. W takiej sytuacji pojawiają się coraz częstsze nawroty nostalgii:
Wszystko zaczyna się od smaku, spojrzenia, tęsknoty,
snów niespokojnych.
Chorzy na tę chorobę wołają:
ten chleb mi nie smakuje…
te truskawki tak nie pachną…
to nie te drzewa, obłoki, trawa, ludzie,
to nie moje dzieci, żona, rodzina…
to nie takie życie miało być…
                        (Polonia, DGS) 

Poczucie tęsknoty ma jednak wymiar paradoksalny. Duchowemu cierpieniu towarzyszy jednocześnie wyraźna fascynacja Nowym Światem:
    Domy są wielkie, fabryki ogromne, mieszkańcy żyją dostatnio
    O śmierci nikt nie myśli, cmentarze wyglądają
    Jak parki dla zakochanych z ławeczkami
    Ludzie żyją beztrosko…
               (Raport ze zdobytego miasta, CMN)

Życie emigranta za Atlantykiem oscyluje pomiędzy różnymi skrajnościami: nadzieją i zwątpieniem, ambicją i poniżeniem, zniewoleniem ciężką pracą i zadowoleniem z decyzji osiedlenia, poczuciem skrzywdzenia przez los i przekonaniem o swoim wybraństwie.
Mimo wewnętrznego zamieszania egzystencjalnego osiedleniec musi zaakceptować twarde realia, podporządkować się, zasymilować z nowym otoczeniem i działać zgodnie z jego wymogami:
    Emigrant wiele rzeczy powinien:
    chwytać się każdej pracy, chodzić prostymi drogami
    z góry za wszystko dziękować, nawet jeśli nic nie otrzymał
    wierzyć, że są miasta i kraje szczęśliwe
    w których rozumieją rozpacz i samotność
                                 (Powinien, CMN)
Emigranta cechuje uniżona grzeczność, potulność i uległość wobec środowiska, które – aby przetrwać – musi sobie zjednać. Drogą do adaptacji w Ameryce staje się elastyczność zachowania i umiejętność dopasowania do każdej sytuacji. Emigrant to człowiek rozdwojony, podzielony na części – co innego myśli, co innego robi, „nosi najcięższe bagaże / z miną człowieka zadowolonego, szczęśliwego” (Grzeczny i uprzejmy, DGS).
    
Przyznanie się do kłopotów czy niedyspozycji jest niepożądane, oznacza niepowodzenie, dlatego jednym  ze sposobów dostrojenia się do Nowego Świata jest zapomnienie o własnych zmartwieniach i udawanie szczęśliwego życia. „Jestem szczęśliwy i czuję jak szczęście / przelewa mi się w żyłach” (List drugi, LOP) wyznaje ironicznie emigrant.
   
Niekiedy próbuje udawać kogoś, kim naprawdę nie jest, skrzętnie zacierając za sobą ślady swego pochodzenia:
    Przyjął obce nazwisko, ubierał się jak obcy,
    często mawiał, że myśli jak obcy. Przez cały
    czas na emigracji grał kogoś innego, wśród
    swoich i obcych chciał być swój.
                   (Osiemnasty rok, DGS) 
  
Emigracja jest jak powtórne narodzenie. Zmiana kraju i środowiska sprawia, że człowiek czuje się kimś nowym, zaczyna nowe życie „bez krzesła, łóżka, stołu, pracy. / Za to z mocnym krzyżem, / stalowymi nerwami / i z mocną wiarą w krzyż”(Trzech Meksykanów z lodówką, ZC).
  
Emigrant to ktoś niższej kategorii, ktoś zakompleksiony i niepewny swojej pozycji, łatwy obiekt do eksploatacji przez innych, przedmiot wzgardy w oczach Amerykanów, żałosny w codziennych zabiegach „o talerz dziennej zupy”, „o własny kąt do spania”(Merdaj ogonem, WP).

Jego posłuszeństwo i uległość przypomina poddaństwo psiaka służącego swemu panu: 
    brzusio mruczy mru, mru, mru,
    w głowie szu, szu, szu,
    o co walczysz psinko
    na czym ci zbywa
    merdaj ogonem od samego rana
                     (Merdaj ogonem, WP)

Bieda, „nierozłączna / towarzyszka życia wszystkich emigrantów”
(List ósmy, LOP), czasem sięgająca skrajnej nędzy, to jeden z odcieni pobytu na emigracji. Ubóstwo prowadzi do społecznej marginalizacji, do traktowania osiedleńca w kategoriach innego, odziera z poczucia godności, z prawa do szacunku.
  
Emigrant egzystuje poniżej minimum bytowego, bez uprawnień socjalnych, za najniższą stawkę wykonuje znienawidzone przez wszystkich prace, z pokorą znosi poniewierkę i poniżenie.
Zawsze obcy i nie u siebie nie ma szans na awans społeczny czy poprawę swojej sytuacji ekonomicznej. Bardzo wyraźnie zostaje to wyrażone w Poradniku dla tych, co wybierają się do Stanów Zjednoczonych (ZC), w którym czytamy: 
Nikogo tak naprawdę nie interesuje, czy masz pozwolenie na pracę czy też nie, będziesz pracował w charakterze niewolnika, w najlepszym przypadku służącego.
albo:

Amerykańska demokracja, o której w Polsce śniło ci się po nocach, wykorzysta cię do maksimum. 
i dalej:
Nie będziesz miał prawa zasiłku, pomocy społecznej, bezrobocia, ubezpieczenia medycznego ani emerytury czy renty […].
   
Osiedleniec za Oceanem musi zapomnieć o dotychczasowych kwalifikacjach zawodowych i poświęcić się ciężkiej pracy fizycznej, by się utrzymać. Wprawdzie zarabia więcej niż we własnym kraju, ale płaci za to niską pozycją w hierarchii społecznej:
Doktor dentysta z Polski, który tutaj jest złotnikiem. Aktorka, która pilnuje dzieci u Hindusów. Psycholog, który ma własną firmę sprzątającą. Malarka, która pracuje w domu starców. Projektantka mody z Łodzi, która pracuje w chińskim biurze podróży.
                                (Czy warto być poetą?, WP)

W Ameryce bystrość umysłu i ambicje mierzy się zasobnością kieszeni. „Tyle jesteś wart, ile masz” – konkluduje poeta w Liście czterdziestym (LOP).
   
W  wielkomiejskiej dżungli nikt się nikim nie przejmuje, „ci co upadną, zasłabną, nie zdążą – sami sobie winni” (Raport ze zdobytego miasta, CMN), nie można liczyć na czyjąkolwiek pomoc: „o drogę lepiej nie pytać, bo każdy drepcze swoją ścieżką” (Raport ze zdobytego miasta, CMN). Podejście do życia cechuje świadomość czasu postrzeganego jako rzecz materialna, „bo jak mówią czas to pieniądz” (Raport ze zdobytego miasta, CMN).
 
Dolar – synonim luksusu, dobrobytu, lepszego i wygodniejszego życia – jest najbardziej pożądany.
    Emigrant cały swój wysiłek nastawia na poprawę losu materialnego:
    Krople potu zamienione w godziny, a te w dolary,
    dolary zamienione w domy, samochody,
    szczęście, kurę w rosole, lepsze życie…
     (Chicagowskie sprzątaczki, DGS)

Zdobywanie pieniędzy staje się sensem życia. Świat osobowy zostaje zredukowany do samego dorobku i ciułania, następuje stopniowe zniewolenie pracą i degradacja duchowa, zmienia się hierarchia wartości: 
    Ilu jest takich, co wymieni przyjaciół 
    na samochody? Rodzinne szczęście na
    pieniądze? Pokochali rzeczy, które stawiają
    wyżej niż siebie samych.
        (List dziewiąty, LOP) 
Dla wielu upokorzenie czy utrata własnej godności jest rzeczą dopuszczalną, gdy tylko w grę wchodzi zysk:
    Nastawić tyłek niech sobie w dupę kopną,
    Aby tylko dobrze za to zapłacili,…
                  (List czterdziesty szósty, LOP)
 
Za oceanem wszystko ma swoją cenę: coś za coś, „pół roku samotności za samochód, beczka potu za dobudowanie następnego piętra (List dwudziesty ósmy, LOP).

Ameryka zmienia człowieka nie do poznania, niszczy go, wypacza jego psychikę. W swej codziennej walce o przetrwanie emigrant traci ludzkie cechy:
    emigrant po pewnym czasie
    staje się bestią
    nieznaną w świecie przyrody
    rozpoczyna nowe życie,
    które różni się
    tylko tym od starego, że bardziej ceni swe
    nowe droższe wcielenie 
                        (Ucieczka do sielskości, ZC)

Treść emigranckiego życia wypełnia wyniszczająca harówka bez wytchnienia i możliwości buntu. Nawet najgorsza praca traktowana jest jak łaska losu. Ci, którym się zazdrości „to pomywacze naczyń kuchennych, / zastępcy zastępców / w hierarchii kuchennej(…) // Hotelowi otwieracze drzwi, taksówek, / sprzątacze pokoi hotelowych, korytarzy, / łazienek, garaży (…) // Kelnerzy, naprawiacze, bagażowi, / windziarze, / roznosiciele drobnych przesyłek ” (Autobus 38 Geary, ZC). 
   
Górale z Zakopanego, którzy „we czterech mogliby / wysprzątać całą Amerykę” (Czterech, WP) nie mają dnia wolnego od pracy. Odpady cywilizacyjne: „tony wspaniałych śmieci”, „kadzidło smrodu”, „czarne i białe / plamy / tłuszczu i krwi / plamy / śliny i spermy” (Czterech, WP) mają dla nich szczególną wartość, dzięki nim mogą zdobyć środki utrzymania i zapewnić byt swoim bliskim, „głodnym żonom, córkom i synom”.

Chicagowski kurz czy brud urasta do rangi dobroczyńcy, staje się źródłem szczęścia, zmetaforyzowanym „ulubieńcem kobiecych dłoni”, gdyż zapewnia pracę masom emigrantów. Jego istnienie oznacza pewność zatrudnienia, a tym samym możliwość zaspokojenia podstawowych potrzeb: 
    tysiącom sprzątaczek z Polski
    Ameryki Południowej i Europy Wschodniej
    jest potrzebny do życia
    jak woda i powietrze
    fasola i chleb
    jest dopełnieniem marzeń o Ameryce
                         (Chicagowski kurz, NZC)

Rzeczywistość emigracyjna to świat małych ludzi i niewygórowanych ambicji. Wielkie marzenia dezaktualizują się i pozostają w sferze niespełnienia. Z czasem sprowadzają się do zaspokojenia podstawowych potrzeb: „nie być głodnym, żyć godziwie” (Pragnienia, WP).
   
Emigrant przypomina rozbitka, żyje bez przyjaźni, miłości, ludzkiego oparcia, „w tak wielkim mieście tylu jest nie kochanych / tyle spragnionych ust” (Zima 1996, CMN). Samotni ludzie, którzy swoje prawdziwe rodziny i współmałżonków mają w kraju, a dla których Ameryka jest tylko czasowym miejscem pracy, łączą się w nieformalne związki, ze względów ekonomicznych wynajmują wspólne mieszkanie, wspierają się, razem stawiają czoła codziennym problemom. Wyjałowieni z uczuć decydują się na podwójne życie i „rozpalają na nowo ogniska domowe / o zimnych sercach aż do szpiku kości” (List jedenasty, LOP). 
I chociaż „miłość po chicagowsku daleka jest od doskonałości” (Miłość po chicagowsku, CMN), to jednak łagodzi tęsknotę i ułatwia życie. „Jest balsamem na chorą duszę”(Miłość po chicagowsku, CMN), ucieczką przed samotnością, pustym pokojem i ogłuszającą ciszą.
   
Lizakowski stawia gorzką diagnozę polonijnej rzeczywistości.
W przepełnionym ironią poemacie Ulica Milwauke bezkompromisowo spogląda na całe pokolenia rodaków od lat przebywających w Chicago, na „bezimienne cienie” żyjące „bez tęsknoty za światłem / bez marzeń / skundlone materialistycznie”. W poemacie Są rodacy (ZC) burzy mit heroicznego emigranta i ukazuje polskość tworzoną na pokaz, która ogranicza możliwości działania, hamuje rozwój intelektualny. Zauważa niebezpieczeństwo emigracyjnych egoizmów, zacietrzewień i skrajnych postaw. „Emigracja to wylęgarnia wszelkich / psychicznych chorób. Nikt nam tej bakterii / nie podrzucił, sami ją wyhodowaliśmy /
w naszych sercach i umysłach” – pisze  w Liście jedenastym (LOP).
 
Sfrustrowani życiem rodacy, zamknięci w małym świecie polskiego getta, okazują sobie wzajemną wrogość i zawiść. Ten fakt komentuje poeta w wywiadzie udzielonym Stanisławowi Beresiowi i Magdalenie Błędowskiej:
Nikt bowiem nie jest tak paskudny, jak Polak dla Polaka zagranicą. […] my po prostu nie umiemy sobie nawzajem pomagać, to wszystko. Skupieni na małym terenie, żyjący w getcie, skazani na siebie ludzie przyjmują prawa tego emigranckiego piekła i zachowują się jak szczury, wzajemnie się atakując i boleśnie kąsając2.
   
Ameryka wszystkich przybyszów obdarza jednakową bezwzględnością i okrucieństwem, wiele obiecuje, by nic z tych obietnic nie spełnić. Spotkanie z nią wytrzymują ludzie silni psychicznie i fizycznie, natomiast słabi przegrywają. Pokonani przez los docierają do piekła zasilając grono stałych bywalców marginesu: zdegenerowaną społeczność włóczęgów i pijaków:
    Są rodacy
    którzy mieszkają,
    w ciemnych dziurach zapomnienia
    gdzieś na końcu drogi mlecznej-
    robaki kosmosu
    – śpią na zasikanych
    materacach marzeń
    wśród ton śmieci propagandy
    komunistyczno-kpitalistycznej
    walającej się na podłogach ich mózgów
    którzy upici tanim kalifornijskim winem,
    z dygotającymi ciałami,
    drżącymi palcami, po omacku
    wypruwają ostatnie krople alkoholu
    z niedopitych butelek
                      (Są rodacy, ZC)

Emigrant to ktoś, kto obserwując bezdomną Murzynkę śpiącą na przystanku zaczyna brzydzić się samym sobą i nienawidzić swojego położenia przeklinając godzinę, w której zapragnął Ameryki, w której otrzymał paszport. Mimowolnie chicagowski blues Where is my Heart „nasiąknięty wilgocią, słońcem / bólem, nostalgią, wiatrem” (Maxwell Street, CMN) wykonywany przez czarnoskórych śpiewaków „akcentem trudnym do zrozumienia” staje się przekaźnikiem uczuć i pragnień połączonych wspólnym losem przybyszów z „innego świata” niezależnie od koloru skóry.
 
Egzystencjalnym problemom emigrantów nierozłącznie towarzyszy stan ustawicznego konfliktu między pragnieniem powrotu a wewnętrzną nań niezgodą. Trawieni tęsknotą do kraju, upokorzeniami i wyrzutami sumienia zastanawiają się, czy nie należało żyć całkiem inaczej. Niekiedy duchowe cierpienie jest tak silne, że jedynym marzeniem staje się nadzieja powrotu.
Jednak w sytuacji braku sukcesu materialnego wielu na ten krok brakuje odwagi. Niespełnione plany nie pozwalają wrócić do ojczyzny w obawie przed drwiną i śmiechem, toteż „piszą listy pełne kłamstw – / do rodzin / – o osobistych sukcesach, / lepszym życiu, trafnym wyborze” (Są rodacy, ZC) mamiąc rzekomym szczęściem, którego tutaj zaznali, dla siebie zachowując wspomnienie upadków, porażek i upokorzeń.

Lizakowski postrzega emigrację jako zjawisko szerokie i ponadczasowe, coś, co po prostu istnieje i być inaczej nie może. „Emigranci zawsze byli są i będą / wierzcie mi tak jak jest dobro i zło / słońce i wiatr”– stwierdza w wierszu Słysząc o emigrantach (CMN).

Marzeniom o emigracji, wywodzącym się z naturalnej tęsknoty za lepszym światem, towarzyszyło niezmienne pragnienie szczęścia i dobrobytu. Dla całych pokoleń wychodźców Ameryka, postrzegana jako swoista Ziemia Obiecana, była wielką szansą:  
    tylu ich, całe generacje
    mężczyzn i kobiet
    szlachetnych i prostych
    naiwnych i cwaniaków
    domagających się od świata
    aby ulitował się
    […]
    wszyscy tacy ludzcy –
    pragnący pracy, pieniędzy
    boga, wolnej ojczyzny,
    zdrowia, pomyślności,
    miłości
           (Ulica Milwaukee, WP)
albo:
Kiedy Walt Whitman pisał swoje wiersze
Ameryka była krajem emigrantów.
Kiedy Langston Hughes wędrował ulicami Harlemu
nucąc swoje pieśni,
Ameryka była krajem emigrantów.
Kiedy Carl Sandburg jeździł tramwajami
po ulicy Halsted w Chicago,
Ameryka była krajem emigrantów.
Kiedy Allen Ginsberg pisał Howl w San Francisco,
a polski poeta Czesław Miłosz
w tym czasie pisał Traktat poetycki we Francji,
Ameryka była krajem emigrantów,
    i nadal nim jest […]
               (List trzydziesty piąty, LOP)
   
Problemy, których dotyka Lizakowski w swojej twórczości, rozciąga na emigrację jako całość, której Polacy stanowią tylko pewną część.
W ich tęsknotach, kompleksach, ograniczeniach, błądzeniu po omacku
w świecie odmiennych wartości, samotności w tłumie obcych ludzi, życiu pełnym ciężkiej pracy dostrzega zjawisko uniwersalne. 

 Konfrontacja rzeczywistości z mitem amerykańskiego raju na ziemi
w podobnym stopniu rozczarowuje emigrantów wywodzących się z różnych nacji, przybyszów z Europy, Azji czy Ameryki Łacińskiej. Rosjanka żebrząca pod piekarnią na Chicago Avenue., gruba Murzynka na Maxwell Street „siedząca na stercie skrzynek po owocach” (Maxwell Street, CMN) i śpiewająca bluesa Where is my heart, Irlandczyk Collan Fitzpatrick, którego rzuciła Kasia z Białegostoku, Chinka z restauracji Golden Heart w dzień podająca herbatę w restauracji,
a w nocy sprzedająca swe ciało, by spłacić mafię z Nowego Jorku, umierająca Portorykanka „o wyglądzie wysuszonego ziarnka kawy” (Portorykanka, WP), Meksykanie dźwigający lodówkę znalezioną na śmietniku, Włosi „z hukiem popychający kółka blaszanych kubłów / pełnych śmieci / w kierunku auta śmieciarki” (Kto obudził mnie o świcie, ZC), górale z Zakopanego sprzątający chicagowskie biurowce, Polki spod Tarnowa  rozmawiające na skrzyżowaniu Belmont i Milwaukee w oczekiwaniu na autobus, który zawiezie je do pracy,  robotnicy harujący na budowie, stary aktor, dla którego „życie straciło sens, tyle lat zaprzepaścił na emigracji” (Odejście aktora, DGS), rzeźnik, któremu po latach przyznano zieloną kartę, szczęśliwy, że „nikt już nie będzie wyzywać go od Pollack” (Zielona karta, WP), profesor Gutek szukający ogłoszeń w sprawie pracy w „Dzienniku Związkowym”, Polacy modlący się w kościele św. Jacka – oni wszyscy tworzą wielką uniwersalną wspólnotę połączoną gorzkim losem i dotkliwymi doświadczeniami: 
    My emigranci musimy trzymać się razem, nadzieja
    musi być naszym cementem, dni straconych szans
    nie trzeba liczyć, minionych lat wspominać, wiara
    kto jak nie my potrafi zrobić z niej użytek
             (My emigranci, CMN)
Poeta identyfikuje się z bohaterami swoich wierszy. Jest jednym
z nich. Związek ten podkreśla używając formy gramatycznej „my”.
   
Sam należąc do emigracyjnej wspólnoty, dobrze ją rozumiejąc, potrafi wobec niej przyjąć odpowiedni dystans obserwatora. Swoich braci – emigrantów traktuje z pobłażliwością i zrozumieniem nawet wówczas, gdy popełniają błędy, kiedy są bezradni i nie potrafią sprostać wyzwaniom trudnej rzeczywistości. Bohaterowie jego wierszy są ludźmi z tłumu, z codzienności. Jak zauważa Andrzej Jacyna:
Ich malowane słowem portrety promieniują przejmującym człowieczeństwem3.
Oto przykłady:
    On rzeźnik ćwiartujący zwierzęta od ośmiu lat
    (zimno chłodni pokrzywiło mu palce
    a skóra twarzy nabrała koloru ołowiu)
    człowiek bez pięknych wspomnień emigracyjnych
    namiętności i pragnień […]
              (Zielona Karta, CMN)
albo:
    Collan młodzieniec dwudziestotrzyletni
    o ciele marmurowego greckiego boga rozpacza:
    blond włosa Kasia z Białegostoku rzuciła go
    na nic nie zdał się słownik angielsko-polski
    nauka trudnych słów na pamięć
             (Collan Fitzpatrick, CMN)

Lizakowski skrupulatnie śledzi emigracyjne życie, przygląda się jego brzydocie i paradoksom, opowiada o ludziach, którzy doświadczyli gorzkiej prawdy o Ameryce, odsłania świat bólu, nędzy i poniżenia. Jak przyznaje w wywiadzie udzielonym Pawłowi Marcinkiewiczowi: 
Poezja moja obecnie odnosi się do wartości i przeżyć emigrantów. […] Mój wewnętrzny głos mówi, abym opisał to, co jest mi najbliższe, abym pisał o tym, co jest w zasięgu mojej ręki czy oka.
I to właśnie robię4.
    
    Wartością tej poezji jest prawda w ukazywaniu podejmowanych tematów. Na ten fakt zwrócił uwagę Miłosz, który tak pisał w liście do Lizakowskiego:
A więc jednak opłaca się pisać prawdę czy też starać się pisać prawdę, i to właśnie Pan robi, wbrew przyjętym opiniom, że poezja to co innego niż pisanie prawdy. Nawet z tak okropnej rzeczywistości jak polskie Chicago można więc coś zrobić5.
Również Krystyna Nasiukiewicz na łamach „Panoramy Polskiej” podkreśla, że:
[…] naga prawda w poezji Lizakowskiego jest wyjątkowa. Stanowi o jego szczególnym miejscu w literaturze. […] jest dziś bodajże jedynym poetą polskim piszącym własną krwią i ciałem, własnym bólem będącym zarazem bólem każdego czującego i myślącego emigranta polskiego6.
Przytoczmy wreszcie wypowiedź samego poety, który w jednym z wywiadów stwierdza, że:
To zadziwiające jak mało prawdy powiedziano o życiu polskich emigrantów w Ameryce. […]. Nikt nie napisał niczego o życiu mieszkańców ulicy Milwauke. […] moje amerykańskie doświadczenie jest zupełnie inne niż doświadczenie naszych wielkich akademickich poetów. Oni oglądają Amerykę zza szyb swoich cadillaków, im nigdy nie spływał pot po plecach. Ich Ameryka jest inna niż moja i milionów, które tu przyjeżdżały i przyjeżdżają z jednym parcianym tobołkiem. Polscy akademicy poznali Amerykę „od salonów”, a ja  „od kuchni”7.
   
Wierność rzeczywistości, prostota języka, precyzja w wyrażaniu myśli i dyskretna mądrość to kolejne walory poezji Lizakowskiego. Jego wiersze są poetycką faktografią. Odczytywanie ich jako swoistej kroniki losów emigrantów narzuca się samo. Twórczość Lizakowskiego z pewnością stanowi ważny literacki przyczynek do panoramy emigracyjnych doświadczeń. Jak pisze Marek Skwarnicki na łamach „Wprost”:
Wśród Polonii z ciupagami i w rogatywkach z pawimi piórami Lizakowski jest najprawdziwszym wyrazicielem przeżyć procesu naturalizacji psychologicznej i kulturowej imigrantów w Stanach Zjednoczonych.
Nie tylko Polaków.

________________________________________________________________

SPOTKANIE Z ADAMEM LIZAKOWSKIM

 

spotkanie