Ego Kasperowicz

EGO KASPEROWICZ

korekta i doradztwo: Łucja Lange

Łódzkie Stowarzyszenie Promocji Kultury ‘AlcHemia’

______________________________________________________________

 

 

EGO KASPEROWICZ

 

BYLE DUŻO

Część I

 

Czuję się martwy dla świata. Mieszkam w dużym, pięknym domu z pokaźnym ogrodem, na malowniczej wyspie. Do tego za darmo! Mam zupełnie bezstresową pracę. Zarabiam bardzo dobrze. Codziennie mogę się cieszyć zniewalającym pięknem otaczającej przyrody. Urządzam sobie wypady na zakupy do centrum handlowego, gdzie kupuję wszystko, na co tylko mam ochotę. Aura ku temu sprzyja, gdyż zazwyczaj jest tu ciepło. Taki typowy morski klimat z lekką bryzą od morza. Kiedy najdzie mnie romantyczny nastrój mogę udać się nad pobliskie jezioro i podziwiać błąkające się tam łabędzie i inne ptactwo, zbyt leniwe by ozdabiać sobą bajeczne kompozycje nieba i słońca. Co kilka dni oddaję się z pasją przynależną każdemu szalonemu twórcy gotowaniu, a raczej eksperymentom na produktach pośredniej konsumpcji. Robię to czysto hobbistycznie oraz dla relaksu, pomijając oczywiście skłonność do obżarstwa – w myśl dowcipu o człowieku, który przychodzi do apteki, prosi o coś na zachłanność, po czym łapie za okienko i szarpiąc krzyczy do przestraszonej pani po drugiej stronie: byle dużo! Dużo! Dużo!

 

Wieczory spędzam oglądając ciekawe filmy w moim małym kinie domowym. Wcześniej jednak jeżdżę na rowerze, uprawiam bieganie lub chociaż streching. Potem kąpiel z olejkami do aromaterapii. Przed snem odrobina ulubionej muzyki, by ułatwić zadanie błogiej, całonocnej zapaści w objęciach niebytu. Rano nie muszę wstawać gdyż pracuję niedługo, a zaczynam kiedy chcę – gdzieś popołudniu. Dzień zawsze witam zieloną herbatą, która nowotworom tworzy otwory w poprzek (podobno), ale ja pijam ją, bo lubię. Śniadanie zawsze syte lecz lekko strawne i nie przedobrzone dobrami. Trwa minimum dwie godziny łącznie z poronną toaletą. To jest optymalnie niespieszny czas na wejście żółtka, jak mawiał mój świętej pamięci dziadek; jedyny z opcjonalnie dostępnych swego czasu do czasu. Poranna prasa. Tworzenie niemanualnej listy zakupów. Obmyślanie melanży żywieniowych na później. Praca. Obiad z pełną celebracją w formie. Ogólnie rozumiany relaks. I tak dalej. Bajka!


Właśnie, tylko bajka. Ten duży, piękny dom wcale nie jest taki duży. Za to zupełnie surowy wewnątrz, opatrzony skromnie najtańszymi sprzętami domowymi z hipermarketów. Większość na etapie: zrób to sam. Najlepiej bez użycia narzędzi, bo ich nie ma. Zewnętrzna powłoka bez wyrazu. Równiutko opaskudzona przez ptaki, których gniazda zdążono usunąć chyba dopiero na tydzień przed moim przybyciem. Więc w zasadzie dosyć wyrazista, jak na wierzchnią okładzinę. Ta wyspa pod domem to Irlandia. Ogród, hm, to zdecydowanie za duże słowo opisujące trawnik o wielkości trzy na cztery bez dodatkowego zakrzewienia, nie wspominając o drzewostanie. Do tego dom wcale nie jest za darmo gdyż firma, która go wynajmuje, odbija sobie za tę przysługę z wielokrotną nawiązką z mojej pensji. Mieszkam w nim z sześciorgiem współpracowników, co wydatnie obniża komfort użytkowania luksusów pokroju kuchni, łazienki czy telewizora. Nawet komfort spania wydaje się być zredukowany, bo domek jest dość tekturowy jeśli chodzi o teksturę jego spoistości, a co za tym idzie dyskretny akustycznie, jak kościół wybudowany na terenie amfiteatru nad jeziorem w obszarze łąkowym. Lekko uciążliwe rozwiązanie, kiedy akurat chce mi się krzyczeć.

 

Moje bezstresowe zajęcie to praca dla najniższej miejscowej klasy społecznej, opóźnionych w rozwoju, nadpobudliwych psychicznie, neandertalczyków z nadmiarem wewnętrznego wydzielania hormonów oraz inteligencji z Polski. Ciekawe do której grupy pasuję najbardziej(?). Oczywiście przejaskrawiam i generalizuję. Chyba oczywistym jest, że nie można mnie zaszufladkować! Te całkiem duże pieniądze wcale nie są duże. Powiedziałbym nawet, iż względem najniższej gwarantowanej stawki czasem nawet nie mogą jej sięgnąć. Nie bądźmy jednak zachłanni. Na produkty z najniższej półki zawsze mnie stać. Jakość marketowa Ocset jest mi bliska, bo właśnie w magazynie Ocset mam bezdenną przyjemność pracować. Jeżdżę sobie rozwalającym się, pomarańczowym wózkiem prawie widłowym, wyposażonym w klakson w przeciwieństwie do sprawnych hamulców. Warto w tym miejscu przypomnieć, iż pomarańczowy był modny w zeszłym sezonie. Wózek zwany trakiem ma przód. Przód wypełniony jest po brzegi baterią, a bateria kwasem. Do przodu centralnie przymocowano drążek sterowniczy, w nowszych modelach kierownicę. Tuż za przodem zorganizowano miejsce stojące dla głupiego, oparcie o różnych zastosowaniach oraz widły nazywane tu widelcami. Na widelce nadziewam sobie albo jedną metalową skrzynię, albo dwie, albo nawet trzy. Ale raczej nie mogę wybrać ile bym chciał mieć, bo muszę słuchać mojego własnego komputerka, czyli takiego przerośniętego zegarka, który pasuje jedynie na tydzień mody w Paryżu. Można by go nazwać armtopem temu, że okupuje przedramię. Przytwierdzony jest niezdarnie rzepami, co podwyższa osobisty komfort użytkownika, by czuł się obłapiany. Komputerek łączy się kabelkiem ze skanerem, który równie ambitnie czepia się grzbietu mojej dłoni. Skaner kabelkiem kontaktuje się z guziczkiem przyrzepionym do palca wskazującego, na cokolwiek. Guziczek powinien kabelkiem łączyć się z mózgiem magazyniera, ale Polakom nie zamontowano takiej opcji. Zegarek mówi mi, co mam robić, kiedy, i w jakiej ilości. Ja robię, czyli naciskając przycisk włączam laser, skanuję kod kreskowy danego produktu, a na wyświetlaczu wyskakuje ile dziadostwa zabrać, i gdzie odstawić. Jeśli mówi mi bez sensu to i tak nie mogę tego zmienić, gdyż popsułby się, a na taki jeden musiałbym pracować ze trzy miesiące. Nie mówi mi tylko, że mam iść na przerwę, bo po co wyrobnikowi przerwa(?). Zastanawiałem się na początku, czy będzie mi też mówił kiedy mam iść sikać, po kilku atakach pęcherza moczowego już się nauczyłem. Szczury uczą się szybciej, ale na szczęście(!) jestem tu tylko od roboty. Drugie tyle – jak tych od roboty – jest od myślenia i tak się bidulki przemęczają, iż czasem mam ochotę przewieźć ich moim rozklekotanym pojazdem z zawrotną prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, co by im się w główkach przejaśniło od powiewów świeżego powietrza i zaczęli w końcu racjonalnie nami zarządzać. To znaczy, żebym ładował puszysty papier toaletowy, a nie diabelnie ciężkie zgrzewki wielopaków wody i soków. A tu nic z tego. To nie koncert życzeń. Co najwyżej randka w ciemno za wachlarzem z szeregu palet. Wygrać można zakwasy. Odciski są nagrodą pocieszenia.

 

Gdy tak sobie jeżdżę po tym magazynie w poszukiwaniu upragnionych przez Irlandczyków produktów odżywczych dla ich nowotworów w różnych stadiach; bo tyle mają wspólnego z odżywianiem te ich wytwory, co muszki owocówki z owocami. Czyli wywodzą się z jednej linii. Frazeologicznej. To jest te produkty miały być odżywcze, żeby nie powiedzieć z rozpędu naturalne, a muszki owocówki z założenia miały dawać owoce; no, ale jak tak sobie jeżdżę tym moim wózkiem mam bardzo dużo czasu na przemyślenia. I kiedy on tak ostatnio mi robił: pyr, pyr, pyr, to skojarzyło mi się, że jestem taki fajny, jak ten pan, co w jednym filmie na małym motorku-kosiarce jeździł po świecie. Ta moja praca, to taka właśnie prosta historia. Bardzo prosta umysłowo, nie mylić z kosiarzem umysłów. Takie tylko codzienne wyścigi z czasem, aby za chorą normą nadążyć.


Przeprowadziłem ostatnio doświadczenie na sobie i magazynowym systemie. Wyszło mi, że nigdy nie będę wystarczająco dobrym pickerem. Picker, czyli Ludzki Podnośnik Dóbr – LPD. Często mylone z LPR. Dalece niestosownie. Dostałem wyjątkowo skomplikowane zadanie. Jedna klatka, jeden produkt na szarym końcu brudnego magazynu. Postanowiłem się wykazać. Ekspresowo załadowałem skrzynię na traka i popędziłem przez magazyn, na przełaj, łamiąc wszelkie możliwe wewnętrzne przepisy. Błyskawicznie zabrałem z daleka upatrzony produkt i wróciłem w ten sam, niegodny sposób. Odstawiłem na wyznaczone miejsce, kliknąłem, a tu niespodzianka! Nie udało mi się wyrobić normy! Nie zmieściłem się w czasie! No, więc ja już nie wiem, co począć(?). Przeskakiwać między alejkami(?). Fruwać pod sufitem(?). Czy założyć majtki na wierzch i udawać Supermana(?). Struś Pędziwiatr, szybki tramwaj, Flash Gordon. Może to są te normy unijne dla Polski(?). Ale luz. Zapisałem się w pewnym sensie na siłownie. Rozbijam się pomarańczową furą z tym, że jeszcze mi za to płacą. Ciekawe, kiedy zostanę betonem(?).

 

Co do pogody, to faktycznie zazwyczaj jest ciepło, jeśli akurat nie ma mroźnego wiatru, który przy panującej tu wilgotności potrafi przeszyć zimnem do żywego. Bryza od morza przeważnie niesie nawałnice z każdej strony lecące prosto do oczu, bo poziomo. Gdy akurat nie ma żadnych z wymienionych objawów jest szaro, buro i mgliście, najlepiej jeszcze z denerwującą mżawką. Słońca jest tu tyle, co na Cyprze, ale porą deszczową w nocy. To znaczy ono zawsze gdzieś jest, ma jednak taki zapierdziel, że nie ma czasu świecić. Wieść gminna niesie, jakoby Afryka zużywała za dużo energii słonecznej, dlatego tutaj mają deficyt. Pewnie służy im do produkcji broni nuklearnej, na co Irak wpadł trochę wcześniej, tylko jeden taki boski prezydent wyczaił ich niecne zamiary, nieco zbrojnie. A w Irlandii pada. Akurat mamy porę deszczową, to jest prawie zimę. Po niebie nieprzerwanie ciągną tabuny chmur nie do przebicia. Po ziemi tumany. Nie od dziś. Czasem się przewalają z nudów, czasem pędzą jakby się czymś zaraziły od wściekłych krów, albo po prostu spojrzały w dół i stwierdziły: ależ tu bezbarwnie, stagnacja i apatia, spierdzielamy stąd w trzech migach nad Śródziemne. Tam wieloryby ostentacyjnie smażą się na plaży nie dając się zepchnąć do morza green peace’owi, a tu wieloryby siedzą zamknięte w domach przed telewizorem i zajadają octowe chipsy. Naprawdę, mają tu takie i nie radzę kosztować bez przepitki. Wcale im się nie dziwię, że nie wychodzą z domów i tyją. Dziś słońce wyszło na godzinkę i już chciałem pobiec z aparatem na sesję zdjęciową nad jezioro, ale szczęśliwie(!) przyziemne sprawy domowe zatrzymały mnie na moment, i dzięki temu może tego dnia wyjątkowo nie zmoknę. Bardziej ekspresyjne nasłonecznienie oczywiście już śladu po sobie nie zostawiło. Po grzyba im słońce, przecież mają tu niedaleko centrum handlowe i dwa supermarkety(?). To ich jedyne i ulubione atrakcje w okolicy. Na przyrodę nie ma co liczyć. Oprócz jeziora, obecnie omijanego szerokim łukiem ze względu na ptasią grypę, mają tu jeszcze park z kilkoma ładnymi drzewami i jakąś, zabytkowo zapyziałą wieżę, z której zrzucano czarownice. Czego to człowiek z nudów nie wymyśli(?). Żeby chociaż ta wieża była otwarta… Poza tym, dwa wzniesienia widziałem na horyzoncie, ale wciąż praca lub średnia opadów rocznych koliduje z moimi planami ekstremalnego alpinizmu na wysokości około pięciuset metrów. Tak więc, do szczęścia pozostają zakupy. W tym przypadku wydaje się najzupełniej zrozumiałe to dalece rozwinięte upodobanie tubylców, ponieważ wszystko, co tu oferują jest dość nieziemsko tanie, nawet przy założeniu mojego nadal obecnego nawyku przeliczania na polską walutę. Do tego, tutejsi zarabiają o niebo więcej niż ja, a nawet dla mnie jest przystępnie. Grzechem byłoby nie kupować. I ani mi w głowie powstrzymywanie rozwoju zachłanności własnej. Byle dużo! Już wymyśliłem, że przed powrotem do domu – gdziekolwiek on jest, umówmy się, że na pewno w Polsce i zawsze tam, gdzie Mama – wyrzucę większość starych ciuchów, w których chodzę czasem ponad dziesięć lat. Nie z biedy, raczej z przywiązania, ewentualnie z pragmatyzmu, który teraz mówi mi, żebym się obkupił, jak wariat skoro za pół darmo. No dobra, jestem łajza. Przyjechał w łachmanach, a wróci w markowych ciuchach królewicza. Na konia nie składam. Wiadomo, najpierw stadnina, potem konie. Natomiast, ubieranie się w transparenty reklamowe niesłychanie mnie nie tryka. Tym bardziej, że po sześciu miesiącach tutejszej pracy; bo tyle planuję tu pozostać, pomijając przekorę ironii losu; moja postura może nie przypominać szlacheckiej, jakby wskazywało na to skołtuniałe pochodzenie w linii miecza. Codziennie robię sobie włosy na cukrze, ale nic nie da się ukryć. Temu na lotnisku nawet malutkie nożyczki mi zabrali. Żebym wyglądał na bardziej tępego. Dłonie już tracą delikatność, twarz sczerstwieje od wiatru i zagryzania zębów. Bardziej dystansowi pracownicy przejawiają, ponad te drobne defekty kosmetyczne, skłonność do garbienia się i wydawania z głębi własnego ciała odgłosów zapewne tylko przypadkowo nie zakwalifikowanych do kanonu savoir-vivre’u. Na szczęście, zostało mi jeszcze tylko ponad pięć miesięcy. Wiadomo nie od dziś, jak to z założeniami bywa… Z mojej strony mogę zapewnić, że będę wytrwały. Nie w przejmowaniu nawyków, skądże znowu. Od urodzenia umiem puszczać bąki. Wytrawnie.

Kiedy nachodzi mnie romantyczny nastrój to szlag mnie trafia, bo wciąż chodzę nad to wielgachne jezioro, Lough Neagh, nad tę wylęgarnię żebrzących, zagrypionych ptaków, które do zwykłego zdjęcia nie umieją ustawić się odpowiednio. Idąc modlę się o pogodę, a na miejscu stwierdzam, że wcale nie jest romantycznie, bo czy może być romantycznie w pojedynkę(?). Nawet jeśli chodzę tam ze współmieszkańcami. Może po prostu nie potrafię cieszyć się pięknem otaczającej przyrody pod spuchniętym niebem, lub może nie umiem cieszyć się należycie(?). Irlandczycy na przykład przyjeżdżają tu samochodami, bo oni wszędzie jeżdżą samochodami, jedynie dzieci, właściciele czworonogów i watahy Polaków spotyka się tu pieszo. No i dobrze, że korzystają z wynalazków techniki, dobrze, że ich na to stać, zważywszy na tutejszą pogodę nie należącą do stabilnych, ale na Boga(!), jak już przyjeżdżają nad jezioro, to mogliby chociaż drzwi od samochodu otworzyć. Niby czemu(?). Lepiej siedzieć w ciepełku ewentualnie, jeżeli guzik od klimy jest dalej od guzika do automatycznego sterowania zaszybieniem, można uchylić okno, aby pełną piersią odetchnąć tym, co akurat przyniosła woda. Na grillującego się wieloryba nie ma co liczyć. Wtedy stwierdzam, że już mi wystarczy tych nastrojowych okoliczności przyrody i wracam do mojego domu na wyspie. Mam do pokonania jakieś pięć kilometrów, albo więcej, wzdłuż wyjątkowo ruchliwej drogi. Ciekawe czemu taka ruchliwa(?). Mijam po drodze ze trzy ronda, tyle samo skrzyżowań i zupełnie mnie tu nie ma. Już nie słyszę zgiełku lewostronnych kierowców, nie czuje wiatru, ani mżawki wdzierającej mi się w trzewia każdą możliwą dziurką. Nie zauważam mijanego centrum handlowego. Nic nie jest w stanie zrobić na mnie choćby najmniejszego wrażenia, bo ludzie wszędzie są tacy sami. Szczególnie kiedy ich nie ma. Zapadam się więc do środka i jestem gdzieś indziej. Szczęśliwszy. Bardziej wypełniony duchowo. Tylko wciąż nie wiem, gdzie to jest. Nawet w snach nie widzę tego miejsca. Obawiam się wręcz, że nie istnieje na tym świecie. Według wszelkich założeń mądrzejszych ode mnie powinienem mieć je w sobie. Z tym, że nie na pewno i samemu nie widzę większego sensu szukania go. Może szczęście nie jest dla każdego(?). Dla każdego może nie, a dla mnie(?).

 

Gdy pierwszy raz skosztowałem tutejszego jedzenia w kantynie pracowniczej doznałem szoku, daleko posuniętego zniesmaczenia. Sól, z tego co wiem, jest dla każdego. Znalezienie innych przypraw zakrawa o firmament, niezależnie od wyszukiwarki. Słodzą natomiast wszystko. Te produkty żywieniowe nie są pośredniej jakości, one są całkowicie poślednie. Czy podgrzane warzywa, zazwyczaj jednego gatunku, wylane z puszki razem z bezsolną zalewą można już nazwać dodatkiem do obiadu(?). Wtedy postanowiłem, że choćby nie wiem co, nie zamierzam żywić się tak jak oni i na własną rękę będę gotował. Dobrze, że mam w tym doświadczenie i trochę praktyki, mogłem więc pozwolić sobie na taką rezolucję. Cóż jednak miała zrobić cała reszta nowoprzybyłych(?). Większość przejawiała syndrom absencji mamy, bez zależności z posiadanym wiekiem. Można tu żyć jedząc kuriozalnie tanie i smaczne jogurty, ale nie wiem jak długo pracownik fizyczny zdoła pociągnąć na diecie dla modelek(?). Nawet mielibyśmy jeszcze gorzej, bo nie stać nas systematycznie na wodę mineralną z najczystszych, francuskich źródeł. Do tego ciężko znaleźć w Ocset świeży listek mięty, z którą owa woda najlepiej smakuje odświeżając całe, puste od środka ciało wypłukane ze wszystkich toksyn oraz innych zbędnych, podstawowych składników odżywczych. Pomyślnie dla osieroconych przeważał brak specjalnych zastrzeżeń w kwestii jedzenia. Tylko ja się wiecznie czupurzę. By odwrócić uwagę życia od ważniejszych spraw spornych z Bogiem.


Jak postanowiłem tak też zrobiłem. Próbowałem chociaż do chleba się przyzwyczaić, bezskutecznie na dłuższą metę. Taki, co wygląda na dobry kosztuje minimum trzy raz tyle ile jest wart. Chleb w przystępnej cenie, zawsze jest chlebem tostowym. Niestety, moja fantazja nie pozwala mi jeść codziennie kromek na ciepło. Według jednego współmieszkańca jedzenie wygląda tak: rozpuszczająca się polska konserwa na ciepłym tutejszym chlebku, który zdążył już rozpuścić posmak produktu margarynowego użytego wcześniej. Posmak, bo oszczędzać trzeba, jest przecież wojna, głód, a my tu jesteśmy na robotach przymusowych. Całość tej potrawy na gorąco należy zalać obficie ketchupem, chyba temu by mniej śmierdziała. Patrząc na to mdli mnie symbolicznie i czuje się, jak niemowlę, któremu przykleiła się bułka do podniebienia akurat wtedy, kiedy zaczęło mu się ulewać. Tak wiem, nie powinno się karmić niemowląt bułkami. Tym bardziej tubylczymi. Dlatego chlebki piekę sobie sam, a dzieci nie planuję. Według jednego z naszych mądrych naczelnych w rządzie, posiadanie dużej ilości dzieci jest jedynym sposobem na zapewnienie sobie przyzwoitego bytu na emeryturze, bo na opłacany całe życie ZUS nie ma co liczyć. On poleca takie rozwiązanie dla naszego starzejącego się społeczeństwa z trzódką na emigracji licząc, że jedno z dzieci dobrze ustawi się w życiu. Tak sobie myślę, nie ważne jak dziecko się ustawi, ważne jak najpierw rodzice je ustawią, a potem ono ich. Niezależnie od płodności narodu, mój rocznik jest ugotowany.  Ostatnio jeszcze bardziej utkwiłem myślenie w postanowieniu gotowania, po tym jak w gazetce pracowniczej przeczytałem artykuł na temat tutejszych objawień raka. Wynikało z niego, że planują u co trzeciej osoby stwierdzić jakiś rodzaj nowotworu w jakimś stadium. Fantastycznie, pomyślałem przełykając na stołówce kawał obiadu. Tak mimowolnie wyszło, że albo zmienili kucharza pracowniczego albo, niestety przyzwyczaiłem się po miesiącu do tutejszych specjałów i już nawet prawie mi smakują bez specjalnych konwulsji podniebiennych. Wcześniej nie uwzględniłem opcji, iż pracownik fizyczny potrzebuje żreć. Już się boję, jaki drastyczny gwałt nastąpi na moich kubkach smakowych, gdy zajadę do Polski. Ale wracając do raka. Wracając absolutnie nie na zasadzie skojarzeń. Wcale mnie nie dziwi taki stan rzeczy biorąc pod uwagę stopień przetworzenia tutejszych produktów. Mleko śmierdzi plastikiem. Jajka trącą malizną. Warzywa poszukują jakiegoś konkretniejszego wyrazu w smaku własnego gatunku lub chociaż wzmacniacza zapachu. Większość potraw gotowa, tylko do przygrzania w emiterze smaku, czyli mikrofali – nie mylić z eliminatorem. Najtaniej życie wychodzi w puszkach albo mrożone, naturalnie jest trudne do konsumpcji, a na obróbkę nie ma czasu. Przecież jedyna tutejsza atrakcja, czyli telewizor może akurat coś ciekawego nadawać, poza tym trzeba mieć czas na zjedzenie czterech kilogramów chipsów octowych dziennie. Mówią, że w Polsce ziemniaki są podstawą żywienia… Ciekawe czy wyspiarze znają też zastosowania denaturatu(?). Prawdopodobnie nie jestem obiektywny w żadnej z poruszanych kwestii, jestem tu dopiero miesiąc. W zasadzie nie zdaje sobie sprawy, jak wygląda życie wewnętrzne Irlandczyka Północnika. Jedynie opisuje, co widzę na zewnątrz. Jestem nowalijką przed wyborem najwłaściwszej domieszki emulgatora. Zobaczymy w jaki sposób się akcja rozwinie, jeśli w ogóle. Przejmuje się moją subiektywnością i ostrością opisu, jakby co najmniej ktokolwiek przejmował się tym, co ja tu robię, jak studencko nadal żyje, choć czas na to już minął, na jakim sprzęcie pracuje oraz jak bardzo głupią mam pracę(?). Należy grubo zaznaczyć, że jest to najgłupsze z zajęć, jakie kiedykolwiek miałem nieprzyjemność wykonywać za najlepsze pieniądze z dotychczasowo zarabianych. Więc będę robił swoje dopóki wartość będzie dostrzegalna, albo z niemożności ciekawszego odwikłania na ten czas. Nie napisze: dopóki się nie znudzę, bo już dawno to zajęcie wzięło mi się i zbrzydło. Teraz po prostu czekam na ciekawsze rozwiązania ze strony życia, bynajmniej nie w kwestiach zarobkowych, ani nawet cen tutejszego produktu zbliżonego do chleba. W tym cały problem. Nie ma na co czekać. Trzeba działać! Czynić swoją powinność w sobie, jeśli nie ma sprzyjających warunków na zewnątrz. Każdy puszkowany produkt myśli podobnie. Rozkminiłem na podstawie filmów o policjantach i psychopatycznych seryjnych mordercach, że pracując w magazynie muszę zacząć myśleć na sposób produktu. Tylko w ten sposób mogę stać się optymalnych pracownikiem. Chcę, aby Polska była ze mnie dumna! I żeby Anglia stała się jeszcze dużo bardziejszą potęgą.

 

Cz.2


Urocze wieczory przed kinem domowym wygląd mają następujący. Małe kino domowe to mój własny, osobisty i prywatny laptop, do którego coraz częściej ktoś chciałby sobie uzurpować prawo. Wiele filmów w nim nie zmieściłem, a wyrosłem już z czasów, kiedy oglądałem Commando z Arnoldem, terminatorem, gubernatorem, czterdzieści pięć razy. Wyrosłem przede wszystkim z tego gatunku filmowego. Ponadto mamy tu telewizor, panoramiczny nawet, żeby wszyscy wyglądali jeszcze bardziej grubo niż w rzeczywistości. Nie ma za to anteny, bo nie można mieć wszystkiego. Komu potrzebna może być antena i do czego(?). Na podpiętych do telewizora słuchawkach łapiemy prawie sześć kanałów. Polak potrafi! Gorzej, że wśród propozycji programowych mają tu arcydzieła sztuki filmowej z przed lat na miarę Gremlinsów i Creetersów. Czekam na bardziej kultowy obraz: Teksańską masakrę piłą mechaniczną. Zapewne nie ma to nic wspólnego z notowanym ostatnio u mnie poziomem agresji. Oprócz tego mamy do wyboru wielowątkowe seriale z dynamiczną fabułą pełną nagłych zwrotów akcji oraz moje ulubione relacje sportowe i transmisje z rozgrywek wszelakich. Niedługo kupię sobie koszulkę klubową, nie ma dla mnie większego znaczenia jakiego zespołu, zacznę malować twarz na odpowiedni kolor i będę żłopać piwsko przed telewizorem. Wszystko po to, aby mieć bardziej pasjonujące życie. Umierasz, gdy nic tchu nie zapiera. Albo gdy całość zapchana jest nudą. Mój współlokator na przykład, niedawno walił pięścią w ścianę i zupełnie nie rozumiem czemu nie pomogło(?). Respirator mu nawalił(?). Tak się zezłościł na brak atrakcji, że próbował zbić szybkę, tę zamontowaną w razie potrzeby. Za to jaki film dokumentalny wczoraj oglądałem… Z nudów rzecz jasna. W sam raz dla agresywnych. Rewelacja. Tytuł miał: Drastic plastik. Opowiadał między innymi o kobiecie, która przeszła bardzo drastyczną kurację odchudzającą, oczywiście nie sama z siebie tylko dzięki osiągnięciom obecnej medycyny. No i schudła bardzo dużo. Wyglądała wręcz modelko-podobnie, pomijając czterdzieści osiem lat na karku. Sama przyznała, iż jest jeszcze całkiem młoda. Dopóki prezentowała się w ubraniu całokształt ciała wyglądał należycie. Pod ubraniem miała trochę zbędnej skóry, która kiedyś była przydatna, teraz sobie luźno wisiała. Zupełnie przeciwnie do tego, jak to bywa z organami nieużywanymi, nie zanikła. Więc postanowiła, że sobie tu i tam założy, zawinie, sfastryguje. W porządku, niech sobie robi ze swoim ciałem co chce, ale niekoniecznie musieli pokazywać mi przebieg operacji, w czasie jedzenia trzydniowych racuchów. Ja też niekoniecznie musiałem na to patrzeć, ale czego człowiek nie zrobi przy ograniczonym wyborze w propozycjach telewizyjnych albo raczej po ośmiu godzinach rozwijającej pracy(?). Po prostu rzucam się na wiedzę i informacje jakiekolwiek. Wciąż szukam efektów rozwoju tej pracy na ramionach, na klacie choćby nawet między palcami, ale tam nic nie chce urosnąć. Nawet grzybica chwyta się nijak. Dna oceaniczne szybciej przyrastają niż moja masa. Wracam do domu! Pominę tu rozważania na temat osiągnięcia przeze mnie dna, bądź tylko kwestii czasu dla tego zjawiska. Nici z planu uzyskania ciała greckiego Boga. Więc skoro nie w pracy fizycznej, to gdzie się takie morfologie rozwija(?). Na WueFie(?). Uczęszczałem i nic. W podstawówce nauczyciel mnie nienawidził, bo w piłkę nie lubiłem grać. Zawsze na przekór zbiorowości. Nie zamierzenie nawet. Teraz za to uczęszczam na rehabilitację po zbóju. Trochę stwardniało, trochę boli tu i tam, a poza tym bez zmian. Większe zmiany dostrzegam w psychice. Pewnego dnia przenikliwie zorientowałem się, że zaczynam w pracy rozmawiać z produktami, które akurat pakuje na wózek. Zazwyczaj jednak wyładowuje na nich rozgoryczenie, że są tak jawnie niesubordynowane i nie chcą się zmieścić tam, gdzie ja to sobie zaplanowałem. Teraz już rozumiem te powszechne tu reklamy telefonu zaufania dla ofiar przemocy w rodzinie. Jeśli ktoś ma tak stresujące głupotą zajęcie, jak ja i do tego nie ma  przykładowo kartonu płatków kukurydzianych pod ręką do ulżenia sobie, wraca sterany do domu, a tam w mikrofali świeżo podgrzany gotowiec, który nie smakuje jak nic, co uznałbym za zdatne do konsumpcji, to rozumiem można się zdenerwować. Zauważam również nagminnie, że śpiewam w czasie pracy razem z radiem, zdarza mi się tańczyć podczas jazdy, nie wspominając już o tym, jakie myśli chodzą mi po głowie między paczką, zgrzewką a kartonem. Żyje tak w drodze od przerwy do przerwy. Powinienem napisać książkę drogi, nie jakieś pamiętnikowe wypociny w formie felietonu. Z tym, że moja droga dość często się powtarza, gdyż to tylko trzy części magazynu, w każdym w przybliżeniu  po dziesięć alejek, w każdej alejce po około sto pięćdziesiąt boksów. A w każdym boksie ta sama nędza. To byłaby nudna książka. Więc stoję i dyszę.

 

Dobrze, że nie biorę zbyt często nadgodzin. Inni pozabijaliby się za godziny ponad stan, a Irlandczycy tylko patrzą na nas, jak na kosmitów, bo jak tak można pracować dłużej niż pięć dni w tygodniu łącznie z weekendami i jeszcze brać nadgodziny(?). Dla nich to nie do pomyślenia. Jeden z naszych, ten od konserw na ciepło może nie jeść, nie spać, byle pracować najwięcej ile się da. Na jedzenie też specjalnie nie wydaje. Jeszcze ma krajowe konserwy. Do życia i tak potrzebuje jedynie chleba, herbaty, margaryny, jajek i parówek. Smakosz kurde mol. Ja kupuje cały koszyk jedzenia wszelakiego, on sześć jajek i jeszcze marudzi, że zdecydowanie za dużo tu wydaje. Staram się zachować spokój, ale czasem nie daję rady. Nadgodziny są najważniejsze! Nie ma mowy o wydawaniu na rozrywki, jakieś przyjemności, bo do Polski trzeba pieniądze zawieźć. Nie ma znaczenia, że większość rzeczy, pozakonsumpcyjna, jest tutaj tańsza niż u nas. Jedzenie z najniższych półek równie rzadko bywa drogie. Słyszałem ostatnio o jeszcze jednym takim centusiu, choć nie z Krakowa, który wydaje pięć funtów na tydzień i przy tym w ogóle nie jada w kantynie obiadów. Żyje na naleśnikach z dżemem i innych wysoko węglowodanowych zapychach. Te irlandzkie więzienia są takie luksusowe, już nie sam chleb i woda… Tylko ciężko wychodzi się poza mury, samego siebie. Może zrujnuję sobie zdrowie odkładając wszystko, wrócę do kraju bogaty, dostanę rentę i będę się cieszył byle resztką ciała, jaka mi pozostanie(?). Tu dziad, tam król, nic, że o kulach. Nie znoszę takich oszołomów. Pieniądze psują ludzi, nawet sama ich perspektywa albo świadomość, że można by zarobić mniej niż kolega. Są jak wiedza. Niszczycielskie w nieodpowiednich rękach. Pazerność materialna. Byle dużo, dużo, dużo. Życie przeżyję trochę później. Jeśli potanieje. Nigdy tu nie zostanę. Wyłącznie ja sam mam prawo siebie niszczyć. Żałosne są okoliczności, w jakich przyszło żyć mojemu pokoleniu, uniemożliwiające rozwój, co za tym idzie deprawujące rozgoryczeniem. Nie widzę jednak powodu, aby dawać się zwariować pieniądzu, kosztem radości życia. Ubolewamy z braku wystarczających środków do godnego bytu, a kiedy już je zdobędziemy nie umiemy odpowiednio wykorzystać. Jesteśmy narodem lubiącym się martwić. Od pokoleń mieliśmy niepewne jutro. Tylko głupcy się nie zabezpieczają, ale dajmy życiu szanse.


Nie rozumiem także powszechnego tu zjawiska nudzenia się. Co takiego trzeba mieć w środku, aby mieć czas na nudę(?). Większość moich współmieszkańców łazi po domu w stylu zombie i marudzi sposobem małych dzieci, że nie mają co robić. Fakt, w czasie deszczu dzieci się nudzą, a tu dużo z nieba opadywuje. Przepraszam, nie zabrałem żadnych zabawek, nawet gier planszowych nie wziąłem. Wyłącznie bierki i warcaby są na moim obecnym poziomie konceptualnym. Może dobrze, przypuśćmy w taki Monopol gra się na pieniądze, więc mogłoby być ostro między manią mienia co poniektórych. Ostatni raz porządnie się nudziłem w czasach wczesnej podstawówki, czyli pewnie ponad piętnaście lat temu. Widocznie zapomniałem, jak to jest i teraz nie rozumiem. Czuje się dziwnie, gdy nic nie zaprząta mojej głowy. Wtedy wymyślam jakieś nowe wyzwanie na dziś albo bardziej długoterminowe. Tyle pomysłów czeka na realizację. Jest tak wiele jeszcze do zrobienia, obgadania i przesunięcia. Mnóstwo błahych, codziennych czynności, w których szczegóły warto się wdać. Kilka większych rzeczy, nie ważne dla kogo ważnych i w jakiej skali. Ważne by robić z sobą cokolwiek. Nie ma odosobnionego wydarzenia, które człowieka nie rozwija w jakąkolwiek ze stron. A tu wszechobecna nuda. Godzinę temu jeden zombie zapytał mnie, czy nie mogę tego pisać na papierze? Ja mu na to, że nie, bo nie po to komputer przywoziłem. Ale że akurat miałem w planach wypieki i znając jego zamiłowanie do gier, które i tak już zdążył zainstalować mówię, że ma godzinkę na zabawę. On mi na to, że w godzinkę nic nie zdąży zrobić. Strzelił focha, potem drzwiami, i tak sobie milczymy. Ciekawe ile godzin potrzebuje na mordowanie na ekranie(?). I ciekawe, czy ja wyglądam na wolontariusza z przytułku brata Alberta(?). Sistra miłosierdzia z osierdziem na wierzchu. Zabawy na otwartym sercu połączonym z konsolą do gier. Strzelamy do białych z czerwonymi krzyżykami. Oni są z Narodowego Funduszu Zdrowia. Następnym razem koniecznie przywiozę wszystkim dzieciom maskotki z drugiego końca świata, żeby się nie nudziły i rączek sobie o ścianę nie obijały. Niech biją miśki. Sam będę pisał na kartkach, przecież mam mnóstwo czasu na późniejsze przepisywanie, a wiadomo w międzyczasie mnóstwo przecież może się wydarzyć w rzeczywistości wirtualnej. Nie ma światła na pierdoły, jak mawia moja bardziej życiowa babcia, która ma więcej wigoru i fantazji po osiemdziesiątce niż obecne nastolatki. Zdawało mi się, że ta praca mnie szkodzi… Godzinka zabijania to mało. Znów ta zachłanność. Byle dużo. Chciwość. Jedynie do życia czuje chciwość. Dużo, intensywnie i z kimś fascynującym. Obecnie mieszkam tylko z jednym, wybitnym osobnikiem, zdolnym oszałamiać. Na imię ma Tomuś. Generalnie nie używam tu imion, nie są one istotne; poza tym późniejsze sprawy sądowe będzie mi łatwiej wygrać; jednak to imię jest istotne, gdyż jak wynika z obserwacji przeprowadzonych na przełomie mojego życia, przynależne jest zazwyczaj do ludzi, którym jestem zmuszony odmówić praw dostępu, a kojarzą mi się najgorzej z opcjonalnych możliwości uczuć. Żeby nie napisać, iż znajdują się na stałej liście ludzi mogących pocałować mnie w dupę. Oto mam kolejnego Tomusia na drodze i można jedynie żałować nieposiadania rozpędzonego ciągnika siodłowego z kilkutonową naczepą. Dwóch podobno nie można na raz doczepiać. Nazywamy go pchełką, asem wywiadu, bo jak przystało na szpiega wywęszy wszystko i pierwszy zna każdą plotkę. Wepchał się do nas do domu, ponieważ mamy najlepszą lokalizację, a on znajomości u pośrednika, dzięki czemu ma gdzie kabel przymocować. Nie trzeba go nawet przerabiać na konsole do gier. Igra i gra. Łazi po domu zazwyczaj w kapturze, nawet w nim jada. Czyżby coś ukrywał(?). Musi być nieźle kryty. Taki trol numer jeden potrafiący się w życiu odpowiednio ułożyć, aby mniej uwierało. Uwielbiam ludzi z charakterem, który wyraźnie rysuje się na twarzy. U pchełki uroda dobitnie oddaje swoje braki i odzwierciedla, co powinna. Agent jej królewskiej mości, który mając wolne łazi po parkingach, zagląda do budek telefonicznych szukając drobniaków, i takie tam. Ciekawe, kiedy mnie tak przyciśnie(?). Wredota, która nie umiera nigdy. On się przynajmniej nie nudzi, ma tyle dołków do wykopania… Jak się do nas przeniósł, jego byli współmieszkańcy zorganizowali imprezę, ze szczęścia. Paskudne, nieczułe typy! Już ich lubię. Czemu te wyraziste postacie zazwyczaj są podłe(?). Może po prostu na padalcach łatwo, bez skrupułów i wyrzutów sumienia wieszać koty nie szczędząc fantazji w opisach(?). Innych traktuje się przez palce, nie upuszczając krwi, nie wbijając żądeł i nie zapodając jadu. Czysto niezdrowa satysfakcja pomaga wyrażając negatywne emocje, choćby tylko dla sportu. Wieszać koty z nudów(?).


Sport tutaj, niestety dla mnie, sprowadza się głównie do oglądania meczy w telewizji, co jakoś zawsze było dla mnie żadną rozrywką. Dreszczyk emocji wystąpił u mnie w związku z takim przejawem kultury fizycznej zaledwie kilka razy w życiu, a to zdecydowanie za mało. O cóż innego, jeśli nie o odczuwanie mogłoby mi chodzić w trakcie domniemanej rozrywki(?). Jest też duże prawdopodobieństwo, że nie bawi mnie taki stan rzeczy, gdyż większość mężczyzn bawi, natomiast ja zawsze byłem wywrotowy, ale gdyby sprawy rozbijały się tylko o to, to zdecydowanie byłoby za proste wyjaśnienie. Bardziej interesuje mnie sport czynny niż bierny, tutaj z nim też ciężko. Pomijam szaleństwa pogodowe oraz chroniczne braki solarne, naturalnie po ośmiu godzinach pracy – która polega na złażeniu z wózka, dźwiganiu, przenoszeniu, układaniu i wchodzeniu na wózek, i tak grubo kilka tysięcy razy jednego dnia z tym, że zazwyczaj w przyśpieszonym tempie – najzwyczajniej w świecie nie mam już ochoty na żadne przejawy ruchowe. Może jak trochę okrzepnę przy tym zajęciu, to coś przedsięwezmę(?). Nawet nie wspomnę, że dziś znowu wszystko w pracy wykonywałem tanecznym krokiem. Znaczy się raczej tanecznym ciałem. Nie przywykłem angażować tylko jednej komórki mózgowej na raz, co przyznaję otwarcie jest dużym błędem i wyjątkowo utrudnia wszelkie przejawy życia. Mało nie wchodzi w rachubę. Zauważyłem za to, że ręce mi tyją od tej pracy, ale nadal wątpię, żeby wpłynęła ona jakkolwiek bardzo na stworzenie z mojego ciała czegoś większego formatu. Zdecydowanie nie o format tu chodzi. Najpewniej o formę lub coś na podobieństwo ogólnie upragnionych kształtów. To znaczy podobieństwo będzie z pewnością zachowane, problem polega na tym, jak bardzo będzie ono oddalone od pierwowzoru. Nasz świat nie jest przecież dla brzydkich. Ani nawet maluczkich. Trzeba było wieszać te koty… Dziś bolały mnie łokcie od pakowania kociego żarła. Jak widać, nie tylko zimny łokieć mi doskwiera od rozwalania się pomarańczową bryką, ale również łokieć tenisisty od odbijania puszek bekhendem, forhendem, na chama… Będę od tej pracy miał jeszcze większy uraz do tych wyindywidualizowanych sierściuchów. Przecież podobieństwa się odpychają. Żeby ludzie się męczyli nosząc jedzenie dla kotów(?). Ten świat ewidentnie schodzi na psy. Łokcie to nowość, zazwyczaj mam problemy z dużym palcem u stopy. Od jakiegoś czasu, a raczej od rozpoczęcia pracy stojąco chodzącej, dostrzegam u siebie objawy tracenia czucia w dużym palcu lewej stopy, przy czym obfitość dreptania wymusza czasem podobne zachowania u konkurencyjnej stopy, zależnie od noszonego obuwia. Tak, czy inaczej mam więc problemy z krążeniem i przydałby się codziennie koniaczek na te dolegliwość i nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie jego porażająca cena. Na szczęcie to nie jedyny problem, jaki mam ze sobą, więc mogę się na nim przesadnie nie skupiać dopóki nie wda się gangrena, zbyt głęboko. Wracając jednak do głównego wątku, czyli sportu – jedyne co uprawiam to streching, czyli aby za mądrze nie zabrzmieć, dwie minuty rozciągania przed snem połączone z koncertem na wszystkie kości. Dołączając do tego pseudo zdrowe jedzenie z kantyny i najtańsze produkty z promocji wrócę do Polski, jako trochę inny człowiek. Jeszcze bardziej inny. Zmieniony, czy odmieniony(?). Drugie irracjonalnie lepiej brzmi. Oby tylko nikt mnie nie podmienił albo rozmienił na drobne. Sam ledwo się kupy trzymam.

 

Wszystko, co spotykam na swojej drodze zmienia mnie każdego dnia. Czasem mam wrażenie, że tyle już skosztowałem tego życia, że nic mnie już w nim nie zaskoczy. Wciąż jednak zdarzają się rzeczy zdolne zachwiać moją wewnętrzną równowagę. Na przykład dzisiaj rozmawiałem z przedstawicielem pośrednika, który nas tu zatrudnia dla Ocset i nasłuchałem się tylu słów bez pokrycia, iż zastanawia mnie, jaki w tym można odnaleźć sens(?). Miałem taką możliwość audiencji – chociaż spotkanie było u mnie – gdyż jestem tu tak zwanym liderem polskiej grupy, ale pewnie już nie długo. Wyszczekani, operujący szczerym słowem daleko nie zachodzą. Wyglądało ono tak: ja jedno, on drugie. Pokazuje mu czarno na białym kontrakt, a on drugie, a ja jedno, on drugie. Dalej było, jak w kreskówkach, ja drugie, on jedno. Czy ja leków dziś nie wziąłem, czy jak to jest(?). Mówię mu, że tak robią i jest to złe, a on, że inaczej i jest należycie. Pokazuje mu, że robią na opak, on, że dobrze robią. Czyli, że raczej na pewno lekarz mnie notorycznie okłamuje w żywe oczy, kurde(?)! Skoro ludzie nie traktują siebie poważnie, po co rozmawiać(?). Lepiej pisać niepoważne książki. Może mam źle dobrane te leki, których zapomniałem wziąć(?). Nie lubię tracić czasu na płaskich ludzi. Zieloną łykać popołudniu! Po południu pisać oddzielnie mam! Kolory łykać oddzielnie też! To jednak nie jest ważne, najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, dokąd to zmierza, jeśli dokądkolwiek(?). Bo kolory się nie mieszają. Chyba, że w pralce puszczą farbę. I wcale nie myślę tu o mojej drodze zawodowej, a już na pewno nie na zasadach pośrednika, płaszczaka. Tylko kiedy miała być ta żółta pastylka(?). Żadnych pośredników w życiu! No, gdzieżeś się poturlikała, cholero(?). Czuć żem z Krakowa.


Oczywiście deklaracja codziennej kąpieli z olejkami też jest wyssana z palca. Czy ja piszę, jak przystało na spokojnego, wyciszonego i zrelaksowanego czytelnika pism z ezoterycznymi pomysłami na szczęście(?). Nie mylić ze zrównoważonym. Co prawda mamy tu wannę, ale jest wiecznie brudna, bo mamusie nadal nie dojechały. Własnej matce już nie można zaufać! Dobrze, że dosyłają fajki, konserwy i zupki chińskie z Radomia. Dlatego korzystam z prysznica. Poza tym, olejki eteryczne nie należą do puli produktów przeznaczonych dla biedoty. Nie jestem tu po to, aby pięknie pachnieć. Smarem technicznym najwyżej. Nie jestem tu również po to, aby być miłym, jak się dowiedziałem. Raz w magazynie coś podniosłem, co mi spadło, a nie było potrzebne do zabrania. Przejeżdżający Angol powiedział mi, że wcale nie muszę. Wiem, ale chcę być miły i nie rozpierniczać na boki. Nie płacą ci za bycie miłym. Tobie też, popaprańcu! Ale tego już zapomniałem dodać głośno. Wystarczy, żebym normę wyrabiał. Wszelkie, inne przejawy egzystencji nie są wskazane, ani ochoczo widziane. Jestem tylko jednym, małym numerkiem katalogowym i bezwzględnie nie jest to szczęśliwy numerek. Mała mróweczka w większym zestawieniu. Pracująca do rytmu, przynajmniej czasem. Dziwny ten rytm. Wciąż czuję jeden wielki dysonans. Nieustanne metaliczne tarcie pomiędzy ludzkimi podnośnikami dóbr. Pomiędzy moim ego, a światem.

 

Muzyka przed snem, owszem, jest możliwa. Pod warunkiem, że angielska, innej prawie wcale tu nie grają. Nie to, co w Polsce, ciężko trafić w eterze na coś rodzimego. Czyli grają prawie to samo, co w Polsce. Zazwyczaj jednak jestem zbyt zmęczony na słuchanie. Tym bardziej jeśli rano trzeba wstać przed szóstą, bo pracujemy na zmiany. Jeden tydzień na rano, jeden na popołudnie. Czyli z tym porannym wylegiwaniem się, wiadomo, nie jest tak do końca… Jeszcze nie zdarzyło mi się tu tak naprawdę wyspać. W ogóle nie pamiętam, kiedy przytrafiło mi się ostatnio obudzić o poranku absolutnie zregenerowanym i zrelaksowanym, odetchnąć pełną piersią świeżutkim powietrzem ledwo ogrzanym kilkoma promieniami słońca i szybko wstać, aby niczego nie stracić z rozpoczynającego się dnia. Niezależnie od ilości snu. To jest jakieś cudowne wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Tak mgliste, jak nierealne obecnie. Nic to, będę pracował nad doznaniami. Kupię byle flaszkę i obalę w kącie za domem przy śmietniku. Byle dużo. W domu tak samo zimno, jak na zewnątrz. Trzeba się rozgrzewać ze źródeł alternatywnych. Trzy dni temu skończył nam się olej opałowy. Pośrednik nie może się zebrać i przedzwonić do dyspozytorni. Wolałby, abyśmy sami sobie kupili. Poprosiłem Ocset o jakąś perswazję z góry. Ponadto, nikt nie ma klucza do zbiornika na płynną energię. Zapowietrzyła się pompa w mechanizmie grzewczym. Ciepłej wody też nie ma. Jeden z młodszych menadżerów z magazynu przyszedł do naszego domu by pomóc. Bezskutecznie. Obiecał zadzwonić do znajomego fachowca. Driving milczy. Złoty laur za organizację. Muzyka przed snem, taaa… Tuż przed hibernacją.

 

Ranek rzeczywiście zaczynam od zielonej herbaty, niestety tutaj nie smakuje zgodnie z powinnością – podobnie jak wszystko inne – do tego jest droższa niż powinna i, co najgorsze, nie mam odpowiedniego towarzystwa do delektowania się jej smakiem, nawet tym identycznym z naturalnym. Dobrze przynajmniej, że dzieci kupiły sobie plejstejszyn, więc mam tu zabijanie na śniadanie, ale przynajmniej cała kuchnia tylko dla mnie i nie widzę już błąkających się, mało pociesznych pociech z miną z cyklu: tatusiu, nudzi mi się, kurwa mać. Zapomniałem dodać, dzieci grzeszą znajomością interpunkcji i znają dużo ozdobników. Są również niereformowalne sposobem watahy starych koni pomimo tego, iż szczęśliwie reforma szkolnictwa ich ominęła. Nadaremno. Mieli szansę nauczyć się więcej. Czasem mam wrażenie, że równie dobrze mógłbym sobie pogadać o sensie życia z kartonem mleka. Nie od dziś przecież wiadomo, produkty UcHaTe nigdy nie słuchają tego, co się do nich mówi. Powinienem się chyba od nich intensywnie uczyć, bo ja taki wiecznie nie zaadaptowany, nabijam sobie pamięć byle słowem zamiast być wolnym od opinii oraz sterty zaszłości. Po co rozmawiać o sensie życia, gdy można zabić potwora gołymi rękami(?). Można mu głowę urwać, złamać kręgosłup, przestawić szczękę, zbroczyć się jego krwią… Smerfastycznie! Dawniej patroszyło się kurczaki i skórowało króliki, więc chyba nie ma powodu do panikowania, póki co(?). Wyłącznie ja łażę nie wyżyty od rana i jeszcze nożem w kuchni się bawię. Po kilku miesiącach spędzonych tutaj radziłbym zacząć się mnie bać. Bo zupa była za słona! I zdawało mi się, że jeden potwór się w niej jeszcze rusza.


Śniadanie trwa u mnie albo piętnaście wyjątkowo szybkich minut, kiedy pracuje na rano lub trochę dłużej, jeśli ranek mnie nie pogania i bezczelnie mogę tracić czas na spokój. Zazwyczaj jest syte, bez delektowania się, bo nie ma czym. Przygotowując dokładnie to samo co tysiące razy wcześniej w identyczny sposób, tutejszo uzyskany smak zawsze będzie gorszy. Zauważyłem, że jedynie masło smakuje tak samo. Czyli typowo dla najtańszego, ocsetowego produktu zbliżonego do masła z dodatkiem oleju, za to kosztuje tutaj tyle, co prawdziwe, polskie osełkowe. Słowo: prawdziwe, jest ostatnimi czasy przedziwnie abstrakcyjne. Tak, jak prawda. Prawdę obecnie dzieli się na tą, którą chcesz usłyszeć oraz tą, która nie jest dźwiękowo przewidziana dla twoich uszu. Prawdziwe produkty natomiast rozgraniczają tutaj na: naturalne, bioaktywne, tudzież organiczne. Ma się to nijak do mojego jadłospisu generalnie i ściśle uzależnionego od aktualnie dostępnej promocji albo szczęścia przy półce z produktami o zredukowanych cenach. O wcześniej zaplanowanej liście zakupów nie ma co marzyć. Sklerozie powiedz nie! Podobno postępuje od masła, ale ja w to nie wierzę. Jak mawia moja przyjaciółka, Mikusia, dobrze móc sobie wybrać od czego ma się umrzeć. Szkoda, że została w Polsce, teraz nie wiem od czego bym wolał. Póki co, trzeba korzystać z tego, co jest dostępne poniżej ogólnie przyjętej stawki żywieniowej, aby mało komfortowy pobyt tutaj miał jakiś materialny przelicznik będący obecnie wyznacznikiem sensu i jedynym motorem do dalszego działania na polu marzeń, obecnie bez marzeń. Większość mojego pokolenia musiała sobie odłączyć tak uciążliwą funkcję życiową. Pomijając marzenie o powrocie do niczego konkretnego z resztą. Fakt, że moje tutejsze życie, powiedzmy kuchenne, jest bez większego smaku, to na pewno tylko zbieg okoliczności w momencie wybiegu w ślepy zaułek losu. Jakoś wątpię w jakiekolwiek obroty fortuny we własnym kierunku na obczyźnie, ponieważ moja papilarna linia życia nie będzie się tu głębiej wrzynać. Wystarczy wrzynania się płaszczaków w moją endemiczną niszę ekologiczną. Nawet nie ma z kim hedonizmu rozwijać, bo trzeba oszczędzać. Dużo oszczędzać.

 

Tak, czy inaczej pomijając niedopieszczone kubki smakowe i resztę odcisków na żywocie Kasperowicza, nie ma czasu z rana na właściwe wejście żółtka. I dobrze, nie ma obijania! Jedynie wejście smoka podczas zabijania na śniadanie, ale to mnie akurat nie tryka. Powiedzonko mojego opcjonalnego dziadka ma się więc nijak. Może dobrze, tutejsze żółtka kolorystycznie wyglądają bardzo mało swojsko. Podobnie większość jego powiedzonek. Jakoś straciłem do niego poważanie jeszcze w czasach zerówki,  kiedy to zaszczycił mnie kolejną mądrą myślą w stylu mniej więcej, że jak się baby nie uderzy, to nie będzie się słuchała. Myślę tu oczywiście o mojej własnej, osobistej zerówce, bo on swobodnie ominął niejeden szczebel edukacji. Nie wspominając o wymysłach psychologii masowej typu: mądrość życiowa. Byłem wtedy wystarczająco mały, aby nie całkiem zrozumieć, o co i o kogo konkretnie mu chodziło, ale na tyle już pokarany charakterem, by wyrobić sobie zdanie o tym starym pierniku na resztę jego życia. Zabieranie mnie do kościoła, czytanie modlitewnika i pokazywanie świętych obrazków wcale mu nie pomogły. Wszystkie dzieci uwielbiają takie mroczne, ciemne i patetyczne miejsca w formie grobowców. Może stało się tak dlatego, że pokazywał mi też karty z paniami nieco niedbałymi o ekwipunek garderoby. Chyba wtedy w ogóle znalazłem przegródkę dla ludzi nadużywających modlitewników. Na pewno nie można ich zaliczyć do posiadaczy fotograficznej pamięci do tekstu. Zdjęcia pań, to co innego.

 

Każdy rodzic czyta dziecku! Poranna prasa wygląda tu marnie. Nie ma żadnej prasy, kto ma wydawać najukochańsze pieniążki na gazety(?). Może gdyby były po naszemu, to zmalałaby populacja zabitych stworzeń w świecie wirtualnym(?). Ale kto wie(?). Gazety na pewno są droższe od jajek, których jest tu ostatnio wysyp. Rozdawali w markecie za darmo, bo ich ważność stawała się nie zdatna do spożycia. Tym sposobem Wielkanoc mamy za sobą. Widocznie nie tylko ja mam problemy z wchodzeniem żółtka. Tak się złożyło, zupełnie przypadkowo, że około sto dwadzieścia tych zaczątków życia trafiło do naszego garażu, gdzie mamy obecnie chłodnie. Zamierzamy go co prawda niedługo przekształcić w śmietnik, gdyż nasz pośredni, ulubiony pracodawca zapomniał nas wyposażyć w kosz na odpadki, więc śmieciarze szerokim łukiem omijają nasz podjazd. Mamy za to kosz na ściętą trawę, ale nikt nie chce dać się nabrać, kiedy ukrywamy w nim odrzuty komunalne. Generalnie mają tu trzy rodzaje koszy, nasz upragniony jest czarny, nasz posiadany jest brązowy, a dysponują jeszcze niebieskim na makulaturę. O nim nawet nie marzymy. Największa ironia tego wszystkiego polega na tym, że nawet nie możemy się nacieszyć tym brązowym, bo nie mamy kosiarki i jako jedyni na osiedlu hodujemy płożący się trawnik. Dzięki temu pasuje do upstrzonego ptasimi odchodami domu. Wracając jednak do porannej prasy. Jedyną atrakcję stanowią niechciane listy informujące o akcjach charytatywnych lub sterty rachunków do poprzednich mieszkańców. Mnie ostatnio bank rozpieszcza. W ciągu jednego tygodnia przesłał mi aż cztery listy. Pierwszy z kartą do bankomatu. Drugi z czekami. Trzeci z pinem do karty. A czwarty z wyciągiem z konta. Nie oszczędzają na klientach i papierze to im trzeba przyznać. Dziwne, skoro jestem Polakiem zarabiającym najniższą stawkę… Dziwne tym bardziej, że lasów mają tu mało, a papieru listonosz przynosi mnóstwo. Większość bezużyteczna. Jak ja po pracy. Niezależnie od ilości wchłoniętych jajek.

 

Relaks w moim wykonaniu polega na słuchaniu muzyki i jednoczesnym pisaniu. Nie bazuję więc na odpoczynku, lecz na satysfakcji z przebiegu procesu tworzenia. Staram się zachować równowagę między wysiłkiem fizycznym a intelektualnym, przyznaje, mało skutecznie. Osiem godzin ganiania po magazynie i godzinka w porywach do dwóch ganiania po klawiaturze. Tylko tyle. Nie dlatego, że nie stać mnie na więcej w kwestii myślenia; pije dużo herbaty, więc na pewno mnie stać na dużo – to temu, iż pośladki odmawiają cyrkulacji w krwioobiegu w związku z komfortowym wyposażeniem domu na wyspie, made in szajs, albo jeszcze taniej. Przecież trzeba oszczędzać na Polakach. To jest zarabiać. Na przykład sztućce niedługo będziemy mieć dwuczęściowe, każdy po miesiącu użytkowania, żeby nie wpaść w rutynę przy jedzeniu na okrągło konserw i tostów. Z krzeseł wypadają śrubki, kaloryfery zapowietrzone grzeją mało nadgorliwie, prysznic przecieka robiąc mnóstwo zacieków piętro niżej. Agencja myśli, że ja ze źle zbitej stodoły przyjechałem(?). Nawet siennik se jo mioł no. Atrakcji bez liku, nie trzeba z domu wychodzić. Tak, czy siak równowagi brak. Czuje, że rymuje. Pewnie jestem już skazany na taki stan rzeczy i zapewne wszystko to przez drobny incydent z mojego dzieciństwa, kiedy pewna nieletnia niewiasta przyrżnęła mi z impetem huśtawką w czoło. Od tamtej pory wieczna kolejka górska na krzywej Gaussa, która naznaczyła mnie mdłościami. Chwilowo, nie tylko pod wpływem tutejszego jedzenia. Aviomarin w dzieciństwie musiał narobić jakichś zniszczeń w moim łańcuchu DNA, dlatego często się dennie czuje, choć nie jestem z grupy mułożerców, ani nie zwykłem nabierać wody w usta, dlatego gębę mam niewyparzoną. Ten relaks chyba wymaga usprawnień… Sortowanie pamięci względem spontanicznych połączeń impulsów nerwowych pod wpływem chwili. Rześkość obudzonego w środku nocy z zimnym potem na ciele i uśmiechem na ustach. Umykając własnej jaźni w świadomość.


Pomijając wszelkie okoliczności, w jakich się obecnie znalazłem, czuje się martwy dla świata. Od dziecka próbowałem się uwolnić od przynależności do czegokolwiek i kogokolwiek. Jakby niezależność miała reanimować moje tłamszone konwenansami ego. Chciałem być poza światem, poza systemem stworzonym przez człowieka. Funkcjonować według własnego sposobu postrzegania. A jestem częścią wielkiej machiny, co gorsza, jedynie malutkim trybikiem pracującym na największym z możliwych uboczy. Wiadomości ze świata do mnie nie docierają, nie dbam o to, co dzieje się w polityce, kto przejął władze, jakich świadczeń znów nam odmówi służba zdrowia. Interesuje mnie tylko mój własny, mały, egoistyczny świat. Niespełniony brakiem, spragniony wyobrażeniami. Za mały by być dużym. Nieszczęśliwie połączony ze światem. Niezadowolony z własnego wnętrza, wciąż dążącego do uzupełnień. Jestem zmęczony ciągłymi zmianami, które są z tym związane. Ciągłe przeprowadzki, ciągłe zmiany miejsca pracy, ciągle inni ludzie, ciągle te same ich schematy zachowań, te same osobowości, ciągle te same zależności, niezależnie od szerokości geograficznej i ciągle nikogo do bezwarunkowego kochania. Z wzajemnością. Do tego niezmienna monotonia. Niezależnie, czy jest to monotonia dnia codziennego, czy monotonia spowodowana nieustannymi wahaniami na niekończącej się, jak do tej pory drodze poszukiwań. Jednostajność gwałtownych przemian. Cały czas mam życie spakowane w pudełka, czekające na lepszy czas do życia. Kiedy ma być ten bardziej udany czas do życia, skoro nie w życiu(?). W innym życiu(?). Moja świadomości raczej tak daleko nie sięgnie, więc co mnie to obchodzi(?).

 

Cd., za tydzień