Ego Kasperowicz

 

Mój współlokator na przykład, niedawno walił pięścią w ścianę i zupełnie nie rozumiem czemu nie pomogło(?). Respirator mu nawalił(?). Tak się zezłościł na brak atrakcji, że próbował zbić szybkę, tę zamontowaną w razie potrzeby. Za to jaki film dokumentalny wczoraj oglądałem… Z nudów rzecz jasna. W sam raz dla agresywnych. Rewelacja. Tytuł miał: Drastic plastik. Opowiadał między innymi o kobiecie, która przeszła bardzo drastyczną kurację odchudzającą, oczywiście nie sama z siebie tylko dzięki osiągnięciom obecnej medycyny. No i schudła bardzo dużo. Wyglądała wręcz modelko-podobnie, pomijając czterdzieści osiem lat na karku. Sama przyznała, iż jest jeszcze całkiem młoda. Dopóki prezentowała się w ubraniu całokształt ciała wyglądał należycie. Pod ubraniem miała trochę zbędnej skóry, która kiedyś była przydatna, teraz sobie luźno wisiała. Zupełnie przeciwnie do tego, jak to bywa z organami nieużywanymi, nie zanikła. Więc postanowiła, że sobie tu i tam założy, zawinie, sfastryguje. W porządku, niech sobie robi ze swoim ciałem co chce, ale niekoniecznie musieli pokazywać mi przebieg operacji, w czasie jedzenia trzydniowych racuchów. Ja też niekoniecznie musiałem na to patrzeć, ale czego człowiek nie zrobi przy ograniczonym wyborze w propozycjach telewizyjnych albo raczej po ośmiu godzinach rozwijającej pracy(?). Po prostu rzucam się na wiedzę i informacje jakiekolwiek. Wciąż szukam efektów rozwoju tej pracy na ramionach, na klacie choćby nawet między palcami, ale tam nic nie chce urosnąć.


Nawet grzybica chwyta się nijak. Dna oceaniczne szybciej przyrastają niż moja masa. Wracam do domu! Pominę tu rozważania na temat osiągnięcia przeze mnie dna, bądź tylko kwestii czasu dla tego zjawiska. Nici z planu uzyskania ciała greckiego Boga. Więc skoro nie w pracy fizycznej, to gdzie się takie morfologie rozwija(?). Na WueFie(?). Uczęszczałem i nic. W podstawówce nauczyciel mnie nienawidził, bo w piłkę nie lubiłem grać. Zawsze na przekór zbiorowości. Nie zamierzenie nawet. Teraz za to uczęszczam na rehabilitację po zbóju. Trochę stwardniało, trochę boli tu i tam, a poza tym bez zmian. Większe zmiany dostrzegam w psychice. Pewnego dnia przenikliwie zorientowałem się, że zaczynam w pracy rozmawiać z produktami, które akurat pakuje na wózek. Zazwyczaj jednak wyładowuje na nich rozgoryczenie, że są tak jawnie niesubordynowane i nie chcą się zmieścić tam, gdzie ja to sobie zaplanowałem.

 

Teraz już rozumiem te powszechne tu reklamy telefonu zaufania dla ofiar przemocy w rodzinie. Jeśli ktoś ma tak stresujące głupotą zajęcie, jak ja i do tego nie ma  przykładowo kartonu płatków kukurydzianych pod ręką do ulżenia sobie, wraca sterany do domu, a tam w mikrofali świeżo podgrzany gotowiec, który nie smakuje jak nic, co uznałbym za zdatne do konsumpcji, to rozumiem można się zdenerwować. Zauważam również nagminnie, że śpiewam w czasie pracy razem z radiem, zdarza mi się tańczyć podczas jazdy, nie wspominając już o tym, jakie myśli chodzą mi po głowie między paczką, zgrzewką a kartonem. Żyje tak w drodze od przerwy do przerwy. Powinienem napisać książkę drogi, nie jakieś pamiętnikowe wypociny w formie felietonu. Z tym, że moja droga dość często się powtarza, gdyż to tylko trzy części magazynu, w każdym w przybliżeniu  po dziesięć alejek, w każdej alejce po około sto pięćdziesiąt boksów. A w każdym boksie ta sama nędza. To byłaby nudna książka. Więc stoję i dyszę.

 

Dobrze, że nie biorę zbyt często nadgodzin. Inni pozabijaliby się za godziny ponad stan, a Irlandczycy tylko patrzą na nas, jak na kosmitów, bo jak tak można pracować dłużej niż pięć dni w tygodniu łącznie z weekendami i jeszcze brać nadgodziny(?). Dla nich to nie do pomyślenia. Jeden z naszych, ten od konserw na ciepło może nie jeść, nie spać, byle pracować najwięcej ile się da. Na jedzenie też specjalnie nie wydaje. Jeszcze ma krajowe konserwy. Do życia i tak potrzebuje jedynie chleba, herbaty, margaryny, jajek i parówek. Smakosz kurde mol. Ja kupuje cały koszyk jedzenia wszelakiego, on sześć jajek i jeszcze marudzi, że zdecydowanie za dużo tu wydaje. Staram się zachować spokój, ale czasem nie daję rady. Nadgodziny są najważniejsze! Nie ma mowy o wydawaniu na rozrywki, jakieś przyjemności, bo do Polski trzeba pieniądze zawieźć.


Nie ma znaczenia, że większość rzeczy, pozakonsumpcyjna, jest tutaj tańsza niż u nas. Jedzenie z najniższych półek równie rzadko bywa drogie. Słyszałem ostatnio o jeszcze jednym takim centusiu, choć nie z Krakowa, który wydaje pięć funtów na tydzień i przy tym w ogóle nie jada w kantynie obiadów. Żyje na naleśnikach z dżemem i innych wysoko węglowodanowych zapychach.

 

Te irlandzkie więzienia są takie luksusowe, już nie sam chleb i woda… Tylko ciężko wychodzi się poza mury, samego siebie. Może zrujnuję sobie zdrowie odkładając wszystko, wrócę do kraju bogaty, dostanę rentę i będę się cieszył byle resztką ciała, jaka mi pozostanie(?). Tu dziad, tam król, nic, że o kulach. Nie znoszę takich oszołomów. Pieniądze psują ludzi, nawet sama ich perspektywa albo świadomość, że można by zarobić mniej niż kolega. Są jak wiedza. Niszczycielskie w nieodpowiednich rękach. Pazerność materialna. Byle dużo, dużo, dużo. Życie przeżyję trochę później. Jeśli potanieje. Nigdy tu nie zostanę. Wyłącznie ja sam mam prawo siebie niszczyć. Żałosne są okoliczności, w jakich przyszło żyć mojemu pokoleniu, uniemożliwiające rozwój, co za tym idzie deprawujące rozgoryczeniem. Nie widzę jednak powodu, aby dawać się zwariować pieniądzu, kosztem radości życia. Ubolewamy z braku wystarczających środków do godnego bytu, a kiedy już je zdobędziemy nie umiemy odpowiednio wykorzystać. Jesteśmy narodem lubiącym się martwić. Od pokoleń mieliśmy niepewne jutro. Tylko głupcy się nie zabezpieczają, ale dajmy życiu szanse.


Nie rozumiem także powszechnego tu zjawiska nudzenia się. Co takiego trzeba mieć w środku, aby mieć czas na nudę(?). Większość moich współmieszkańców łazi po domu w stylu zombie i marudzi sposobem małych dzieci, że nie mają co robić. Fakt, w czasie deszczu dzieci się nudzą, a tu dużo z nieba opadywuje. Przepraszam, nie zabrałem żadnych zabawek, nawet gier planszowych nie wziąłem. Wyłącznie bierki i warcaby są na moim obecnym poziomie konceptualnym. Może dobrze, przypuśćmy w taki Monopol gra się na pieniądze, więc mogłoby być ostro między manią mienia co poniektórych.

 

Ostatni raz porządnie się nudziłem w czasach wczesnej podstawówki, czyli pewnie ponad piętnaście lat temu. Widocznie zapomniałem, jak to jest i teraz nie rozumiem. Czuje się dziwnie, gdy nic nie zaprząta mojej głowy. Wtedy wymyślam jakieś nowe wyzwanie na dziś albo bardziej długoterminowe.

 

Tyle pomysłów czeka na realizację. Jest tak wiele jeszcze do zrobienia, obgadania i przesunięcia. Mnóstwo błahych, codziennych czynności, w których szczegóły warto się wdać. Kilka większych rzeczy, nie ważne dla kogo ważnych i w jakiej skali. Ważne by robić z sobą cokolwiek. Nie ma odosobnionego wydarzenia, które człowieka nie rozwija w jakąkolwiek ze stron. A tu wszechobecna nuda. Godzinę temu jeden zombie zapytał mnie, czy nie mogę tego pisać na papierze? Ja mu na to, że nie, bo nie po to komputer przywoziłem. Ale że akurat miałem w planach wypieki i znając jego zamiłowanie do gier, które i tak już zdążył zainstalować mówię, że ma godzinkę na zabawę. On mi na to, że w godzinkę nic nie zdąży zrobić. Strzelił focha, potem drzwiami, i tak sobie milczymy. Ciekawe ile godzin potrzebuje na mordowanie na ekranie(?). I ciekawe, czy ja wyglądam na wolontariusza z przytułku brata Alberta(?). Sistra miłosierdzia z osierdziem na wierzchu. Zabawy na otwartym sercu połączonym z konsolą do gier. Strzelamy do białych z czerwonymi krzyżykami. Oni są z Narodowego Funduszu Zdrowia. Następnym razem koniecznie przywiozę wszystkim dzieciom maskotki z drugiego końca świata, żeby się nie nudziły i rączek sobie o ścianę nie obijały. Niech biją miśki. Sam będę pisał na kartkach, przecież mam mnóstwo czasu na późniejsze przepisywanie, a wiadomo w międzyczasie mnóstwo przecież może się wydarzyć w rzeczywistości wirtualnej. Nie ma światła na pierdoły, jak mawia moja bardziej życiowa babcia, która ma więcej wigoru i fantazji po osiemdziesiątce niż obecne nastolatki. Zdawało mi się, że ta praca mnie szkodzi…


Godzinka zabijania to mało. Znów ta zachłanność. Byle dużo. Chciwość. Jedynie do życia czuje chciwość. Dużo, intensywnie i z kimś fascynującym. Obecnie mieszkam tylko z jednym, wybitnym osobnikiem, zdolnym oszałamiać. Na imię ma Tomuś. Generalnie nie używam tu imion, nie są one istotne; poza tym późniejsze sprawy sądowe będzie mi łatwiej wygrać; jednak to imię jest istotne, gdyż jak wynika z obserwacji przeprowadzonych na przełomie mojego życia, przynależne jest zazwyczaj do ludzi, którym jestem zmuszony odmówić praw dostępu, a kojarzą mi się najgorzej z opcjonalnych możliwości uczuć. Żeby nie napisać, iż znajdują się na stałej liście ludzi mogących pocałować mnie w dupę. Oto mam kolejnego Tomusia na drodze i można jedynie żałować nieposiadania rozpędzonego ciągnika siodłowego z kilkutonową naczepą. Dwóch podobno nie można na raz doczepiać. Nazywamy go pchełką, asem wywiadu, bo jak przystało na szpiega wywęszy wszystko i pierwszy zna każdą plotkę. Wepchał się do nas do domu, ponieważ mamy najlepszą lokalizację, a on znajomości u pośrednika, dzięki czemu ma gdzie kabel przymocować. Nie trzeba go nawet przerabiać na konsole do gier. Igra i gra. Łazi po domu zazwyczaj w kapturze, nawet w nim jada. Czyżby coś ukrywał(?). Musi być nieźle kryty. Taki trol numer jeden potrafiący się w życiu odpowiednio ułożyć, aby mniej uwierało. Uwielbiam ludzi z charakterem, który wyraźnie rysuje się na twarzy. U pchełki uroda dobitnie oddaje swoje braki i odzwierciedla, co powinna. Agent jej królewskiej mości, który mając wolne łazi po parkingach, zagląda do budek telefonicznych szukając drobniaków, i takie tam. Ciekawe, kiedy mnie tak przyciśnie(?). Wredota, która nie umiera nigdy. On się przynajmniej nie nudzi, ma tyle dołków do wykopania… Jak się do nas przeniósł, jego byli współmieszkańcy zorganizowali imprezę, ze szczęścia. Paskudne, nieczułe typy! Już ich lubię. Czemu te wyraziste postacie zazwyczaj są podłe(?). Może po prostu na padalcach łatwo, bez skrupułów i wyrzutów sumienia wieszać koty nie szczędząc fantazji w opisach(?). Innych traktuje się przez palce, nie upuszczając krwi, nie wbijając żądeł i nie zapodając jadu. Czysto niezdrowa satysfakcja pomaga wyrażając negatywne emocje, choćby tylko dla sportu. Wieszać koty z nudów(?).

 

Sport tutaj, niestety dla mnie, sprowadza się głównie do oglądania meczy w telewizji, co jakoś zawsze było dla mnie żadną rozrywką. Dreszczyk emocji wystąpił u mnie w związku z takim przejawem kultury fizycznej zaledwie kilka razy w życiu, a to zdecydowanie za mało. O cóż innego, jeśli nie o odczuwanie mogłoby mi chodzić w trakcie domniemanej rozrywki(?). Jest też duże prawdopodobieństwo, że nie bawi mnie taki stan rzeczy, gdyż większość mężczyzn bawi, natomiast ja zawsze byłem wywrotowy, ale gdyby sprawy rozbijały się tylko o to, to zdecydowanie byłoby za proste wyjaśnienie. Bardziej interesuje mnie sport czynny niż bierny, tutaj z nim też ciężko. Pomijam szaleństwa pogodowe oraz chroniczne braki solarne, naturalnie po ośmiu godzinach pracy – która polega na złażeniu z wózka, dźwiganiu, przenoszeniu, układaniu i wchodzeniu na wózek, i tak grubo kilka tysięcy razy jednego dnia z tym, że zazwyczaj w przyśpieszonym tempie – najzwyczajniej w świecie nie mam już ochoty na żadne przejawy ruchowe. Może jak trochę okrzepnę przy tym zajęciu, to coś przedsięwezmę(?). Nawet nie wspomnę, że dziś znowu wszystko w pracy wykonywałem tanecznym krokiem. Znaczy się raczej tanecznym ciałem. Nie przywykłem angażować tylko jednej komórki mózgowej na raz, co przyznaję otwarcie jest dużym błędem i wyjątkowo utrudnia wszelkie przejawy życia. Mało nie wchodzi w rachubę. Zauważyłem za to, że ręce mi tyją od tej pracy, ale nadal wątpię, żeby wpłynęła ona jakkolwiek bardzo na stworzenie z mojego ciała czegoś większego formatu. Zdecydowanie nie o format tu chodzi. Najpewniej o formę lub coś na podobieństwo ogólnie upragnionych kształtów. To znaczy podobieństwo będzie z pewnością zachowane, problem polega na tym, jak bardzo będzie ono oddalone od pierwowzoru. Nasz świat nie jest przecież dla brzydkich. Ani nawet maluczkich. Trzeba było wieszać te koty… Dziś bolały mnie łokcie od pakowania kociego żarła. Jak widać, nie tylko zimny łokieć mi doskwiera od rozwalania się pomarańczową bryką, ale również łokieć tenisisty od odbijania puszek bekhendem, forhendem, na chama… Będę od tej pracy miał jeszcze większy uraz do tych wyindywidualizowanych sierściuchów. Przecież podobieństwa się odpychają. Żeby ludzie się męczyli nosząc jedzenie dla kotów(?).


Ten świat ewidentnie schodzi na psy. Łokcie to nowość, zazwyczaj mam problemy z dużym palcem u stopy. Od jakiegoś czasu, a raczej od rozpoczęcia pracy stojąco chodzącej, dostrzegam u siebie objawy tracenia czucia w dużym palcu lewej stopy, przy czym obfitość dreptania wymusza czasem podobne zachowania u konkurencyjnej stopy, zależnie od noszonego obuwia. Tak, czy inaczej mam więc problemy z krążeniem i przydałby się codziennie koniaczek na te dolegliwość i nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie jego porażająca cena. Na szczęcie to nie jedyny problem, jaki mam ze sobą, więc mogę się na nim przesadnie nie skupiać dopóki nie wda się gangrena, zbyt głęboko. Wracając jednak do głównego wątku, czyli sportu – jedyne co uprawiam to streching, czyli aby za mądrze nie zabrzmieć, dwie minuty rozciągania przed snem połączone z koncertem na wszystkie kości. Dołączając do tego pseudo zdrowe jedzenie z kantyny i najtańsze produkty z promocji wrócę do Polski, jako trochę inny człowiek. Jeszcze bardziej inny. Zmieniony, czy odmieniony(?). Drugie irracjonalnie lepiej brzmi. Oby tylko nikt mnie nie podmienił albo rozmienił na drobne. Sam ledwo się kupy trzymam.

 

Wszystko, co spotykam na swojej drodze zmienia mnie każdego dnia. Czasem mam wrażenie, że tyle już skosztowałem tego życia, że nic mnie już w nim nie zaskoczy. Wciąż jednak zdarzają się rzeczy zdolne zachwiać moją wewnętrzną równowagę. Na przykład dzisiaj rozmawiałem z przedstawicielem pośrednika, który nas tu zatrudnia dla Ocset i nasłuchałem się tylu słów bez pokrycia, iż zastanawia mnie, jaki w tym można odnaleźć sens(?). Miałem taką możliwość audiencji – chociaż spotkanie było u mnie – gdyż jestem tu tak zwanym liderem polskiej grupy, ale pewnie już nie długo. Wyszczekani, operujący szczerym słowem daleko nie zachodzą. Wyglądało ono tak: ja jedno, on drugie. Pokazuje mu czarno na białym kontrakt, a on drugie, a ja jedno, on drugie. Dalej było, jak w kreskówkach, ja drugie, on jedno. Czy ja leków dziś nie wziąłem, czy jak to jest(?). Mówię mu, że tak robią i jest to złe, a on, że inaczej i jest należycie. Pokazuje mu, że robią na opak, on, że dobrze robią. Czyli, że raczej na pewno lekarz mnie notorycznie okłamuje w żywe oczy, kurde(?)! Skoro ludzie nie traktują siebie poważnie, po co rozmawiać(?). Lepiej pisać niepoważne książki. Może mam źle dobrane te leki, których zapomniałem wziąć(?). Nie lubię tracić czasu na płaskich ludzi. Zieloną łykać popołudniu! Po południu pisać oddzielnie mam! Kolory łykać oddzielnie też! To jednak nie jest ważne, najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, dokąd to zmierza, jeśli dokądkolwiek(?). Bo kolory się nie mieszają. Chyba, że w pralce puszczą farbę. I wcale nie myślę tu o mojej drodze zawodowej, a już na pewno nie na zasadach pośrednika, płaszczaka. Tylko kiedy miała być ta żółta pastylka(?). Żadnych pośredników w życiu! No, gdzieżeś się poturlikała, cholero(?). Czuć żem z Krakowa.

 

Oczywiście deklaracja codziennej kąpieli z olejkami też jest wyssana z palca. Czy ja piszę, jak przystało na spokojnego, wyciszonego i zrelaksowanego czytelnika pism z ezoterycznymi pomysłami na szczęście(?). Nie mylić ze zrównoważonym. Co prawda mamy tu wannę, ale jest wiecznie brudna, bo mamusie nadal nie dojechały. Własnej matce już nie można zaufać! Dobrze, że dosyłają fajki, konserwy i zupki chińskie z Radomia. Dlatego korzystam z prysznica. Poza tym, olejki eteryczne nie należą do puli produktów przeznaczonych dla biedoty. Nie jestem tu po to, aby pięknie pachnieć. Smarem technicznym najwyżej. Nie jestem tu również po to, aby być miłym, jak się dowiedziałem. Raz w magazynie coś podniosłem, co mi spadło, a nie było potrzebne do zabrania. Przejeżdżający Angol powiedział mi, że wcale nie muszę. Wiem, ale chcę być miły i nie rozpierniczać na boki. Nie płacą ci za bycie miłym. Tobie też, popaprańcu! Ale tego już zapomniałem dodać głośno. Wystarczy, żebym normę wyrabiał. Wszelkie, inne przejawy egzystencji nie są wskazane, ani ochoczo widziane. Jestem tylko jednym, małym numerkiem katalogowym i bezwzględnie nie jest to szczęśliwy numerek. Mała mróweczka w większym zestawieniu. Pracująca do rytmu, przynajmniej czasem. Dziwny ten rytm. Wciąż czuję jeden wielki dysonans. Nieustanne metaliczne tarcie pomiędzy ludzkimi podnośnikami dóbr. Pomiędzy moim ego, a światem.

CDN

.