Cicho siedź!

Lex TVN”

Ustawa, którą Sejm „klepnął” pod koniec grudnia 2021, nazwana została „Lex TVN” dla pospólstwa lub atakiem na wolność słowa – sam nie wiem dla kogo.

Wszystko wyjaśniło się w ciągu paru następnych godzin w powodzi wypowiedzi, komentarzy i zwykłych kpin z realu. A zatem po kolei:

Nazwa Lex TVN ma oczywiste uzasadnienie. Rzecz w tym, że różne państwa układają to sobie rozmaicie, ale reguła jest taka: większość udziałów w przedsiębiorstwie medialnym ma należeć i zależeć od podmiotu krajowego, który jest umocowany prawem do takiego władania. W skrajnych przypadkach chodzi o głupie 51% pakietu kontrolnego w udziałach (w niektórych państwach maximum tego udziału kapitału obcego wynosi 10% albo 30%).

Państwa takie jak Niemcy, Francja, USA, Wielka Brytania, etc. mogą uważać i uważają, że media są pod ich (państwa) szczególną ochroną z uwagi na wrażliwość politycznego interesu i bezpieczeństwo systemu. W realu polskim przywilej państwa ograniczony ma być do zdolności czy raczej odporności tektury na przetrwanie na deszczu. Ktokolwiek takie ograniczenie polskiego interesu uprawia, nadaje, utrzymuje oraz wymusza, jest w oczywisty sposób działającym na jego szkodę. Jeżeli ta oczywista kwestia przekracza możliwości dedukcyjne czytelnika, to może jedynie oznaczać, że z interesem polskim identyfikuje się w sposób odwrotny do definicji.

TVN jest w 100% własnością podmiotu, którym jest firma-matka, która TVN kontroluje. Jest to przedsiębiorstwo no prawie amerykańskie i z całą pewnością nie kieruje się, „szczególną ochroną z uwagi na wrażliwość politycznego interesu i bezpieczeństwo systemu” Polski, na terenie której nadaje swoje produkcje. Aby się o tym przekonać, wystarczy włączyć ów przekaźnik na 3 minuty.

Jeden z ludzi roztropnych zauważył, że nie chodzi o to, że oni tam w tym TVN są od kogoś zależni, tylko o to, że ujawniają niewygodne dla rządu treści. Z chwilą zmiany struktury własności, treści antyrządowe, mogłyby (tu pewności jeszcze nie ma) utracić co najmniej swoje ostrze. I wtedy pozbawieni będziemy w Polsce, „bijącego źródła” prawdy o tych wszystkich poczynaniach rządu, o czym dzisiaj dowiadujemy się z TVN. Nie dowiedziałem się od mojego rozmówcy nic o probierzu prawdy w wydaniu TVN, ale jestem pewien, że wierni adoratorzy tej stacji coś na ten temat wiedzą i z czasem zechcą się z nami podzielić.

Tak się składa, że mieszkam od przeszło 30 lat w USA i interesuje mnie przekaz medialny w wydaniu made in CNN, BBC, ABC, AFP etc., etc… nadawców większych i mniejszych. Mam także okazję oglądania bieżących sprawozdań z cyrkowych popisów w  Kongresie oraz „przekaz” o takim wydarzeniu w wykonaniu „bijących źródeł prawdy”. Mam szczególnego pecha (jako czytelnik), bo raz po raz co tydzień lub dwa po usłyszeniu jakiejś „prawdy”, czytam ponownie o tej prawdzie i nie mogę się nadziwować, że to potrafi tak ewaluować w czasie.

No, ale podobno teraz jest tak, że każdy ma swoją prawdę. Wyjaśnijmy to od razu: ludzie chcą słyszeć to, czego pragną usłyszeć, w to się wsłuchują i to do nich dociera. Informacje niechciane wypierane są z pamięci, z otoczenia, z realu. TVN wie, czego oczekują od niej słuchacze i dostarcza towar. Ktoś, kto tego nie chce kupić, nie musi. Tylko dlaczego nie chcą tego wiedzieć ustawodawcy w krajach takich jak Niemcy, Francja, USA, Wielka Brytania etc., tego jeszcze nie ustaliłem. Państwo już wiedzą, że mi się to nie uda.

W komentarzach dotyczących treści owej ustawy, dowiedzieliśmy się także, że ogranicza ona wolność słowa. Wkrótce nawet dopowiedziano, że chodzi o ograniczenie wolności cudzego słowa w medialnym przekazie. Ale czy to coś wyjaśnia? Otóż żaden z zapisów ustawy nie dotyczy treści. Jeszcze jaśniej; zapisy ustawy nie nakładają obowiązku cenzurowania treści, choćby nie wiem, jak sugerowały to przekazy medialne. Zapisy ustawy odnoszą się jedynie do sfery własności mediów. Z tego oczywiście jeszcze nie wynika, że zmiana właściciela nie spowoduje ingerencji w treść.

Myślę, że warto się nad tym chwilę zatrzymać. Posłużę się słynnym casusem publicznym rodem z USA. Prywatna firma około-medialna (w myśl prawa USA korzysta z przywileju nadanego pewnej klasie firm internetowych), odmówiła prawa dostępu do swojego portalu Prezydentowi USA, którego obserwowało ciągle 80 mln osób. Podając powód – czemu nie – mogli przecież powodu nie podać. Każdy rozumie jak chce co ktoś mówi, tak zrozumieli i tak zareagowali. Jest OK.

Konstytucja USA każdemu obywatelowi, nie tylko pierwszej osobie w państwie, zapewnia ochronę tego, że chce się–jasne że na swój koszt –wypowiedzieć publicznie. Jest oczywiste przy tym, że jak się ktoś wypowiada, to odpowiada za treść (z odpowiedzialnością karną, cywilną i jaką bądź włącznie). W przypadku owego Prezydenta treść była dość banalna i żadne prawo by się jej nie imało.

W komentarzu jednego ze znanych i szanowanych (przez obie strony politycznej progenitury) autorytetów profesora prawa konstytucyjnego USA, (prywatnie zwolennika owego Prezydenta) przeczytałem, że firma która ocenzurowała głowę mocarstwa, uczyniła to w zgodzie z prawem właściciela platformy. Własność = świętość. Koniec procedury.

Zauważmy że zderzają się tutaj dwie rzeczywistości w tym przypadku kolizyjne: konstytucyjnie gwarantowana wolność słowa oraz równie konstytucyjnie chroniona prywatna własność. To wyjaśnia nam wprawdzie ustanowienie tych 10% obcego kapitału jako górna granica wpływu, ale skoro takie ograniczenie dobre jest dla USA to przecież nie może być dobre dla Polski. Na pytanie dlaczego dla Polski dobre to być nie może, znajdą Państwo odpowiedź wykonując symultaniczną zabawę w przyszłość, zamieniając jedynie nazwy partii rządzących.

Jeszcze drobiazg. Czy słyszeliście może państwo o tym, że któraś z medialnych firm działających w Polsce miałaby problem z cenzurowaniem treści, gdyby ustawa weszła w życie. Chętnie poznam takie wynurzenia. Byłaby to nie lada gratka dla rzecznika praw obywatelskich.

Pacta sunt servanda – prawa należy przestrzegać.

Jednym z argumentów zawetowania ustawy było odwołanie się do istniejącej umowy międzynarodowej o ochronie inwestycji. Umowa o takiej wadze jak bezpieczeństwo polityczne Polski, nie tylko może, ale powinna być sporządzona w interesie kraju i jego ustrojowej krzątaniny. Jeżeli jest obarczona wadą i czeka na naprawę 30 lat, to tylko jak najgorzej świadczy o elicie pilnującej polskiego interesu. Ci którzy taką umowę zawarli, już dawno powinni się z tego ciężko tłumaczyć. Podtrzymywanie tego trupa rodem z szafy Lesiaka etc. nie ma żadnego sensu. Nie licząc korzyści jakie ma z tego jakiś amerykański gigant medialny.

Nota bene: umowy jakiekolwiek, międzynarodowe również, mają swoje klauzule odwoławcze, uzupełniające i podlegają obrotowi i zmianom stosownie do okoliczności. Jeżeli chce się podtrzymywać i dotrzymywać jednych umów, to dlaczego dotrzymywanie innych ma być wyłączone z agendy. Tego nikt nam nie objaśnił i nie ma zamiaru, w każdym razie tak to wygląda na dziś.

Marcisz Bielski GH. USA. 12/31/2021